Sprawdzałem osobiście. Byłem we wtorek na Moście Poniatowskiego, na którym miało dojść do rzekomych masakr. Byłem we wtorek po meczu na Saskiej Kempie, na której miało dojść do krwawych zamieszek i byłem we wtorek na Rondzie Dmowskiego (ach jak słodko jest niektórym kolegom pisać, że szczególnie tu doszło do walk między nacjonalistami), na Rondzie De Gaulle’a i w innych miejscach. Przed i po meczu z Rosją. Korespondentem wojennym się jakoś nie stałem.
Owszem burdy były. Grupy tych, którzy chcieli się bić, namierzali innych którzy chcieli się bić, i czasami się z nimi bili. Gdzieniegdzie wybuchły zadymy. Spore, choć nie takie jak choćby wtedy kiedy stołeczni kibice doszczętnie dewastowali Starówkę świętując swoje zwycięstwo. Jakieś tam zadymy musiały wybuchnąć uwzględniając sytuację i wcześniej nakręcaną agresję zarówno przez stronę rosyjską jak i część naszych kochanych rodaków. Ale ,co zaskakujące, dość sprawnie interweniowała tam policja.
Dziwne swoją drogą było to, jak skutecznie, nieprowokacyjnie, potrafiła ona działać we wtorek, i jak niesprawnie i prowokacyjnie, funkcjonuje ona podczas imprez, kiedy w interesie rządzących jest zadyma, na przykład podczas marszu 11 listopada, czy niektórych meczów.
Ale generalnie, poza tymi zadymami, we wtorek widziałem Rosjan, Polaków, a także Chorwatów, Holendrów, Niemców i Ukraińców niepoprzegradzanych bramkami i wędrujących między sobą, rozmawiających, a także wspólnie spożywających alkohol. Nie zabijali się między sobą, nie zarzynali, nie zjadali.
Pocieszyć można się tylko tym, że są tacy, którzy dla pieniędzy i wierszówek potrafią żyć w jeszcze bardziej alternatywnym świecie. W połowie meczu z Rosją bracia rosyjscy dziennikarze, a za nimi jeden z polskich portali internetowych donieśli, że w Warszawie polscy kibice zamordowali Rosjanina. W związku z tym do Polski miał wyruszyć rosyjski minister zajmujący się prawami człowieka. Rosyjski minister zajmujący się prawami człowieka - to brzmi równie wiarygodnie jak duża część relacji z tego co działo się we wtorek w Warszawie.