Walka z umowami śmieciowymi zaczyna mi nieco przypominać klasyczny horror zombi, gdzie kolejne osoby walczące z zombi same się w nie zamieniają, a reszta grupy musi walczyć i z nimi. Oto "Gazeta Wyborcza", choć pierwsza na linii modnego frontu walki ze "śmieciówkami", czyli umowami o dzieło, zlecenie itd., to sama nie chce ujawnić, ile osób zatrudnia. Właśnie okazało się, że ministerstwa podległe premier tak dzielnie walczącej o prawa pracownicze same zatrudniają ludzi na owe umowy śmieciowe. Jak sprawdził NIK, co dziesiąty pracownik administracji publicznej jest zatrudniony na taką umowę. Pani "specjalistce drugiego stopnia w zakresie medycyny rodzinnej" Ewie Kopacz warto byłoby przypomnieć znane powiedzonko: "lekarzu, lecz się sam".
Muszę się tu przyznać, że i ja jestem zakażony. Jakieś 80 procent pieniędzy, które zarobiłem w życiu, zarobiłem na umowach śmieciowych. I muszę powiedzieć, że mam się całkiem dobrze. Wcale nie mam jakiejś świadomości bycia wyklętym ludem ziemi, ani też - jak chcieliby niektórzy - darmozjadem żerującym na innych. Z jednej strony, przez wiele lat płaciłem niższe podatki, wykonywałem wolny zawód, sam decydowałem o organizacji mojego czasu, co zresztą nie zawsze było łatwe. Z drugiej strony, moja przyszła emerytura na razie jawi się głodowo, różnie bywało z ubezpieczeniem zdrowotnym, kiedy w jakiejś redakcji mnie się nie podobało, albo ja się nie podobałem, to żegnaliśmy się w ciągu godziny, a nie trzech miesięcy. Jak chciałem pojechać na wczasy pod gruszą, to musiałem znaleźć gdzieś gruszę, nikt nie dawał mi w ramach pracowniczych pakietów karnetów na siłownię i biletów do kina. Odpowiadał mi taki układ.
Nie oznacza to, że uważam, że wszystkie tego typu umowy są genialne. Niektóre są nader dalekie od genialności i jakiejkolwiek przyzwoitości, jak zmuszanie sprzątaczki czy stróża do zakładania "jednoosobowej" firmy. Podobnie jak zawieranie umowy o dzieło z młodą kobietą przez osiem godzin dziennie siedzącą przy biurku, tylko po to by uniknąć płacenia jej macierzyńskiego, na wypadek gdyby zachciało jej się potomstwa. Ale dlaczego nie podpisać dwumiesięcznego zlecenia ze studentem dorabiającym jako kelner podczas wakacji? Umowy po prostu nie powinny być fikcją i powinny w rzeczywisty sposób odpowiadać temu, co ktoś robi. Państwo powinno o to dbać, a przede wszystkim dawać przykład. Dziś daje antyprzykład, a walka z "umowami śmieciowymi" przypomina bój Tuska z dopalaczami.
Problem w tym, że i cyniczni politycy, i nawiedzeni aktywiści uwielbiają takie słowa klucze. Zło trzeba narysować i nazwać, a potem z nim walczyć bez żadnego wyjątku. Kiedyś walczono z wykluczeniem klasowym, przez co ileś tam osób z niewłaściwym pochodzeniem rzeczywiście wykluczono. Dziś walczy się z umowami śmieciowymi. Efekt będzie taki (już jest), że część osób zapłaci wyższe podatki, nie dostając nic w zamian. Rozrośnie się biurokracja i papierologia. Bezrobocie wzrośnie. No ale cóż, w końcu cały naród walczy z umowami śmieciowymi. Przynajmniej dopóki nie znajdzie sobie jakiegoś innego wroga publicznego.