Przede wszystkim to już nawet nie jest spór z Brukselą o to, czy przyklepany w lipcu – także głosami Polski – i zaostrzony jesienią przez Parlament Europejski mechanizm jest zagrożeniem dla suwerenności naszego kraju, stanowi pokusę do politycznego biczowania niewygodnych krajów, czy ma to umocowania w traktatach czy też nie ma. Bruksela jest tu już jedynie przypisem do wewnętrznej wojny w obozie Zjednoczonej Prawicy.
Zwłaszcza Zbigniew Ziobro i jego ludzie próbują wykorzystać kontrowersje wokół zasady „pieniądze za praworządność” do budowania swojej pozycji prawicowego wzorca z Sevres. Głęboko antyunijna retoryka, sprzeczna z faktami i rzeczywistością, ma służyć do podkopywania pozycji Mateusza Morawieckiego. Ziobryści są w tej wygodnej sytuacji, że narzucając eurosceptyczną narrację i popychając premiera w stronę weta, próbują postawić go w sytuacji bez wyjścia.
Jeśli polska delegacja nie postawi weta, ziobryści ogłoszą Morawieckiego zdrajcą polskiej sprawy, który za garść brukselskich srebrników sprzedał Polskę. Jeśli Morawiecki pójdzie w weto, zostanie uznany za zdrajcę polskiego interesu, bo weto oznacza stratę pieniędzy na ratowanie polskiej gospodarki. Dla Ziobry to wygodna sytuacja. Morawieckiemu nie ma czego zazdrościć.
Tym bardziej, że decyzja o wecie nie będzie zależeć od niego, ale Jarosława Kaczyńskiego. Sam Morawiecki, wbrew temu, co mówi w ostatnich tygodniach i dniach, chce kompromisu z Brukselą, chce uniknąć weta, choć musi pozycjonować się gdzieś między radykalizmem Ziobry a racjonalnością Gowina. Otoczenie premiera musi zadbać o to, by od ucha prezesa odsunąć Ziobrę, który potrafi na sceptycyzmie Kaczyńskiego wobec Unii Europejskiej umiejętnie grać. A ma przeciwko sobie nie tylko Solidarną Polskę, ale i polityków kojarzonych z Beatą Szydło, którzy publicznie wspierają narrację Ziobry, a którzy Morawieckiego, delikatnie mówiąc, nie lubią. W drużynie Morawieckiego gra najwyraźniej – choć nieformalnie – Jarosław Gowin. Pytanie, kto będzie miał większą siłę przebicia.