„Naszym głównym celem, celem celów, jest zbudowanie Polski jako najlepszego miejsca do życia. Polski codziennej normalności, dobrobytu, spokoju na ulicach i na jej granicach. To marzenie milionów Polaków” – to zdanie kluczowe dla wygłoszonego przez Mateusza Morawieckiego exopose. Żadnych rewolucji, ale za to maksimum normalności. Zapachniało to wszystko „ciepłą wodą w kranie” Donalda Tuska, który wiele lat temu też doszedł do wniosku, że nie ma co obywatelom zawracać głowy wielkimi wizjami. „Kto ma wizje, powinien udać się do lekarza” – wtórował mu potem Bronisław Komorowski.
Do lekarza najwyraźniej Mateusz Morawiecki iść nie chce, dlatego nowej, wielkiej i porywającej wizji państwa również w jego expose zabrakło. Było wiele o rozwoju, przeskakiwaniu ograniczeń gospodarczych, uwalnianiu energii Polaków i… w zasadzie tyle. To przemówienie godne trenera personalnego, który zagubionym słuchaczom serwuje proste recepty na trudne życiowe dylematy, ale nie męża stanu, na którego wielu Mateusza Morawieckiego próbuje kreować.
Cztery lata temu PiS szedł jak burza ze swoim hasłem „dobrej zmiany” – brzmiało to dobrze i niosło ze sobą jakąś obietnicę innej Polski. Wokół tego sformułowania kręciła się cała polityka Prawa i Sprawiedliwości i przywoływane co rusz przez polityków tej formacji było kodem, dzięki któremu rozumieli się oni z Polakami. Dziś takiego zgrabnego i wypełnionego znaczeniami hasła brakuje, bo będzie, jak było, tyle że jeszcze lepiej. Mało to uwodzicielskie.
I jest w tym expose pewien manifest sytej i gnuśniejącej partii władzy, która dała już z siebie co najlepsze i nie bardzo się już jej chce. Brzmiało to wszystko jako złożenie broni i zapowiedź trwania do końca kadencji w zdrowiu i dobrobycie własnych działaczy, którzy przed udaniem się na pozycje opozycyjne muszą jeszcze wzmocnić się na politycznych synekurach. Bo sami nie wierzą, że da się jeszcze raz przekonać Polaków, by powierzyli im kolejny raz rządy.