Premier Gowin ze swoimi troskami nie jest jednak sam. Pełnych współczucia dla prozy ministerialnego życia jest zapewne wielu Polaków, którzy mają podobne troski. A nawet rozumieją go jak nikt inny, bo ich rzeczywistość nie rozpieszcza jeszcze bardziej. Mówię tu o 1,6 mln współobywateli (ostatnie dostępne dane), którzy nie tylko mają problemy, by przeżyć do pierwszego, ale wręcz przetrwać z dnia na dzień. Ta ponad półtoramilionowa rzesza ludzi to tzw. pracujący biedni, czyli osoby zatrudnione na tak niskich pensjach i na tak śmieciowych warunkach, że nie wystarcza im na zaspokojenie swoich podstawowych potrzeb życiowych. Najwyraźniej ta liczba jest jednak niedoszacowana, bo jeśli wierzyć wicepremierowi, należałoby ją rozszerzyć o spauperyzowaną elitę polityczną.
Ale czy powinno nas dziwić, że tak wielu z nas spełnia definicję pracujących biednych? Wystarczy rzut oka na najnowsze dane GUS. Wynika z nich, że w Polsce mediana zarobków (czyli kwota, która wskazuje, że połowa pracowników zarabia powyżej tej kwoty, a połowa poniżej) to marniutkie 2500 zł na rękę, a najczęściej otrzymywana pensja to ledwie 1500 zł netto. Ale co ci ubodzy Polacy wiedzą o życiu, skoro dopięcie domowego budżetu sprawia problem nawet takiemu wicepremierowi, który ze swoją pensją mieści się w elitarnym gronie 2,3 proc. najlepiej zarabiających w naszym pięknym kraju? I niesłusznie, moim zdaniem, Jarosław Gowin za swoje słowa o trudach swojego życia potem przepraszał. To w końcu nie wstyd, że budżet się człowiekowi nie spina. Wstydem jest to, że polskie państwo ignoruje ten problem. A dla dobra swoich zabiedzonych ministrów i reszty pracujących biednych powinno w końcu coś z tą wiszącą w powietrzu katastrofą społeczną zrobić, bo przyjdzie dzień, że Jarosław Gowin stanie na czele rewolty, która z widłami w rękach upomni się o swoją godność.
Zobacz także: Jarosław Gowin żali się na zarobki. Czy faktycznie ma powody do narzekań? [OŚWIADCZENIE MAJĄTKOWE]