Zacznijmy od tego, że umowy zlecenia to jedna z patologii polskiego rynku pracy. Tam, gdzie ludzie powinni być zatrudnieni na etat, stosuje się ten rodzaj śmieciówki. I nie jest to fanaberia pracowników, ale pracodawców. Rozbicie zatrudnienia na kilka umów zleceń to oszczędności dla pracodawcy, bo może oszczędzić na składkach emerytalnych. Pozwala też wyjąć pracownika z zapisów ochronnych kodeksu pracy. Pracowników przekonuje się, że to dobre dla nich rozwiązanie, bo ci zarobią więcej. To tylko pozorne korzyści, bo tak naprawdę zyskują tylko pracodawcy, którzy mogą obniżyć sobie koszty zatrudnienia – a na nie wiecznie narzekają, choć te polskie należą do najniższych w Unii Europejskiej.
Co zmieni pomysł rządu? Przede wszystkim sprawi, że składki emerytalne będą odprowadzane od wszystkich form zatrudnienia. Przy systemie kapitałowym, w którym przyszłe emerytury zależą od tego, co wypracowaliśmy w czasie aktywności zawodowej, to niezwykle ważne z punktu widzenia przyszłych emerytów. To także większe wpływy do ZUS, do którego obecnie trzeba dużo dopłacać, bo z racji uśmieciowienia rynku pracy wpływa do niego dużo mniej pieniędzy niż powinno, a emerytom trzeba przecież zapewnić minimum socjalne i wypłacać pozwalające na przeżycie świadczenia.
Pracodawcy mogą narzekać, że to wzrost kosztów pracy. Ale ukrócenie cwaniactwa powinno być impulsem do szukania oszczędności choćby w innowacjach. Utrzymywanie taniej pracy to pójście na skróty i hamulec rozwojowy dla polskiej gospodarki, której konkurencyjności nie da się już utrzymać jedynie niskimi kosztami zatrudnienia. Ucywilizowanie polskie rynku pracy jest więc nie tylko w interesie pracowników, ale też pracodawców i ogólnie naszej gospodarki. Dlatego trzeba kibicować rządowi, żeby z patologią śmieciowego zatrudnienia walczył.