"Super Express": - Na świecie dominuje obraz Koreańczyków z północy jako ludzi niemal zaprogramowanych, odciętych od rzeczywistości.
Hyeonseo Lee: - W dużej mierze jest to prawda. Wszyscy szpiegują się nawzajem, żona nie ufa mężowi itd. I każdy jest przekonany, że żyje w najlepszym kraju na świecie, który USA wciąż chcą zaatakować. Totalne pranie mózgów. Po ucieczce największym zaskoczeniem było dla mnie to, że tak niewiele mówi się na świecie o Korei. I to, że nikt, z USA na czele, wcale nie ma zamiaru nas atakować! Szok.
- Nie poziom życia i wolność?
- To później. Pierwsze miesiące po ucieczce spędza się jednak, ukrywając w Chinach, więc z tą wolnością bym nie przesadzała. Niestety, Chińczycy łapią i odsyłają uciekinierów z Korei Północnej, choć ci kończą z karą śmierci, na torturach lub w obozach koncentracyjnych. Często spotykałam się z pytaniami, dlaczego Koreańczycy nie buntują się przeciwko reżimowi Kimów, dlaczego nie zaczną rewolucji...
- Nie było buntów?
- Koreańczycy godzą się na życie jak niewolnicy. Nie ma w tym jednak nic dziwnego. Jeżeli tam dorastasz, to nie masz żadnej możliwości porównania swojej sytuacji z innym krajem. Nie masz pojęcia o wolności, prawach człowieka ani tym, co to jest normalne życie. Dam przykład. Słyszał pan o publicznych egzekucjach w Korei?
- Słyszałem.
- Pierwszą z nich widziałam jako mała, siedmioletnia dziewczynka. I nie było to dla mnie niczym nadzwyczajnym. W miejscach publicznych ogłoszenia o egzekucjach przez rozstrzelanie lub powieszenie wiszą jak u was reklamy. Szczególnie pamiętam egzekucję chłopaka, który dla dzieci w naszej dzielnicy był kimś w rodzaju idola. I to też było normalne. Widok matki z małym dzieckiem umierającej na ulicy z głodu na ulicy? Normalny. Nikt się nie zatrzymywał. Obóz koncentracyjny za mówienie pewnych rzeczy? Normalne.
- Mówienie pewnych rzeczy... Więc potencjał buntu jednak jest?
- Tak, to się zmieniło. Jeszcze kilkanaście lat temu reżim w Korei Północnej cieszył się kompletną lojalnością aż 80-90 proc. mieszkańców. Dziś jest to mniej więcej 50 proc. Pomimo siedmiu dekad prania mózgów! To olbrzymia zmiana. Tyle że bunt oznacza śmierć buntownika, ale i jego całej rodziny.
- Z czego wynika ten spadek lojalności wobec reżimu?
- U ludzi jakoś powiązanych z władzami albo mieszkających przy granicy z Chinami świadomość jest nieco wyższa. Oglądają za zasłonami nielegalną telewizję chińską. Olbrzymie znaczenie miało wzbogacenie się Chin. Jeszcze w połowie lat 90. nikt nie postrzegał ich jako bogatszego kraju niż Korea Północna. Od pewnego czasu ludzie widzą jednak, że w Chinach jest lepiej. Nie przypadkiem, że w sumie uciekło już z Korei chyba ok. 10 proc. populacji!
- Pani uciekła właśnie dzięki bliskiej granicy?
- Tak. Jako nastolatka, z ciekawości. Chciałam się przekonać, jak jest po drugiej stronie. To nie było bezpieczne, o mało nie trafiłam z powrotem do obozu, o mało nie trafiłam do burdelu.
- Kiedy mówi się o Korei Północnej, wielu ekspertów przyznaje, że wśród polityków nikt tak naprawdę nie chce upadku reżimu, bo nie wie, co zrobić z 25 milionami ludzi nieprzystosowanych do życia w normalnych realiach.
- To jest problem. Łapię się na tym, że mam nadzieję, że któryś z krajów na świecie z jakiegoś powodu wyśle zabójców, którzy zamordują czołówkę klanu Kimów. Nie wiem, czy przebudziłoby to społeczeństwo, ale dawałoby na to jakąś nadzieję. Właśnie na te zmiany nastrojów, o których wspomniałam. Świat nie może zresztą wykluczyć, że obecny dyktator upadnie.
- Dlaczego miałby upaść?
- Z powtarzających się opinii ostatnich uchodźców wynika, że wśród elit jest grupa osób chcących obalić rodzinę Kimów. Chodzi więc nie o to, czy obalą, ale kiedy to zrobią. Oczywiście wiele tu zależy od tego, czy Chiny przestaną wspierać reżim, ale szansa na zmiany jest realna.
- Jak adaptują się uciekinierzy z Północy w normalnych krajach?
- Nie jest to łatwe, ale co ciekawe lepiej wychodzi to ludziom z niższych kast społeczeństwa. Pracują, cieszą się wolnością. Trudniej przychodzi to ludziom z kast uprzywilejowanych w systemie. Takim jak np. moja rodzina.
- Po 12 latach wróciła pani po rodzeństwo i matkę.
- Tak. I mojej mamie na początku było bardzo trudno przyzwyczaić się do tego, że musi pracować na niższym szczeblu niż w Korei Północnej. Moja rodzina była stosunkowo zamożna.
- Co to znaczy "zamożna" w tamtych warunkach?
- Nawet kiedy był głód, u nas go nie było. Dzięki temu, że dziadkowie opowiedzieli się przed i w czasie wojny domowej po stronie rodziny Kimów i byli członkami partii komunistycznej z niskim numerem, mieli odpowiedni certyfikat. Cieszyli się uprzywilejowaną pozycją. W Korei to coś więcej niż habilitacja naukowa, to coś jak dawne szlachectwo w Europie. Nie chroni to przed śmiercią, jak mojego ojca. Daje jednak możliwości, choćby ukończenia uniwersytetu. Ci z niższych kast nie mają na to szans, pomimo całej komunistycznej propagandy.
Zobacz: Laila Shukri: U Arabów honor mężczyzny leży między nogami kobiety