Oczywiście samo to, że od początku pamięć o 96 ofiarach, które w katastrofie Tu-154M zginęły, nie była w debacie publicznej najważniejsza i musiała ustąpić wyniszczającej wojnie politycznej, może potwierdzać tę tezę. Czy jednak smoleński dramat to rzeczywiście jakiś nowy początek?
Otóż nie. Polityczny spór o Smoleńsk doskonale wpisał się w istniejące od początku transformacji podziały. Nie był iskrą, która je stworzyła, ale benzyną, która pozwoliła im wybuchnąć z o wiele większą siłą. Utwardził tylko stanowiska i zradykalizował dotychczasowych adwersarzy. Tych, którzy samych siebie określają mianem ludzi mądrych, i tych, którzy widzą siebie jako jedynych prawdziwych nosicieli polskości. Tych, którzy widzą swoją wyższość w patrzeniu na świat szkiełkiem i okiem, i tych, do których czucie i wiara przemawiają silnej i w tym widzą swoją moralną przewagę. Tych, których przeciwnicy określają odpowiednio mianem "zdrajców" i "oszołomów".
Smoleńsk pozwolił tej przepychance wejść na wyższy, niestety, dużo bardziej barbarzyński poziom, na którym wszystkie chwyty są dozwolone, a te poniżej pasa wręcz najbardziej cenione. Wielokrotnie przez te wszystkie lata słyszałem z jednej czy drugiej strony sporu przekonanie, że skończył się czas niuansów i trzeba dać świadectwo. Że trzeba się jasno określić, po której stronie się walczy, a swojego przeciwnika należy wbić w ziemię. Wreszcie bez skrępowania można było dać upust swoim mrocznym namiętnościom, dobrze wcześniej skrywanym, a dziś uważanym przez swoich za cnotę.
Wydawało się, że mijające lata może nie zlikwidują głęboko zakorzenionych podziałów, ale przynajmniej nieco wyciszą te gorszące spory i kolejne rocznice katastrofy smoleńskiej będą jednak dniem, kiedy wspominamy zmarłych, a nie rozliczamy się nawzajem, kto, gdzie i kiedy stał. Okazuje się jednak, że zdziczenie politycznych obyczajów poszło na tyle daleko, że odwrotu nie widać. Obawiam się wręcz, że nawet odejście z polityki ludzi, którzy III RP zakładali, a powyższe podziały tworzyli i zaogniali, niewiele zmieni, bo w swojej hardcorowej formie stały się one częścią politycznego DNA naszego kraju. A z genetyką, jak wiadomo, nie wygrasz.
Zobacz też: Tomasz Walczak: Polaku, choruj za swoje