W zasadzie już od momentu ataku na Adamowicza rozpoczęła się licytacja, która strona jest temu bardziej winna. Te targi nabrały rozpędu, kiedy podano do publicznej wiadomości, że prezydent Gdańska nie przeżył napadu nożownika. Jedni ogłosili, że odpowiedzialny jest PiS, drudzy, że opozycja. Przypominano, kto bardziej dołożył do pieca politycznych emocji, kto bardziej obraził, kto okazał się w swoich działaniach większym nienawistnikiem. A mówiąc prosto i dosadnie – kto jest większym draniem.
Skoro dzieje się to już z taką intensywnością, nadzieje, że święta wojna plemion PiS i PO wyjdzie w końcu poza jałową i wyniszczającą logikę wskazywania, kto jest „świrem”, a kto „zdrajcą”, są płonne. Reakcje obu stron na śmierć Pawła Adamowicza doskonale wpisują się w naturę kibolskich ustawek obu środowisk (bo przecież nie chodzi tylko o polityków, ale też sympatyzujących z nimi dziennikarzy, celebrytów czy naukowców): w końcu wszystko zaczęło się w 2005 r. od licytacji między obiema partiami, która jest bardziej winna temu, że nie powstała koalicja PO-PiS. I tak logika licytacji prowadziła nas przez kolejne lata dryfu ku radykalizmowi obu środowisk: kto komu zabrał samolot, kto stał po właściwej stronie, a kto po stronie ZOMO, kto ma „zdradziecką mordę”, a kogo trzeba „dorżnąć jako watahę”, kto jest zwolennikiem demokracji, a kto komuchem czy faszystą. Itd. Itp.
W normalnym świecie licytację wygrywa ten, kto zaoferuje więcej. W wykrzywionym świecie PO-PiS-u licytacja nie ma końca i nikt jej nie może wygrać. Padają za to coraz bardziej absurdalne, coraz bardziej wymyślne obelgi, które nakręcają emocje zaangażowanych w ten spór. A schodząc pod strzechy, polityczny afekt się intensyfikuje: emocja zamienia się w histerię, a histeria w amok. Nie ma się potem co dziwić, że pojawiają się ludzie, którzy chcieliby ostatecznie rozwiązać kwestię drugich. Stąd już prosta droga do kolejnych tragedii.