Zacznijmy jednak od pewnej refleksji. Otóż, jeśli miałbym być nieco złośliwy, to przypomniałbym, że gabinet Donalda Tuska od dłuższego czasu walczy z roszczeniowością Polaków. Z powodzeniem prowadzi deregulacyjną politykę na rynku pracy, która opiera się na odbieraniu obywatelom kolejnych praw pracowniczych i umacnia liberalny model państwa, który zostawia ludzi ich własnemu losowi. Radźcie sobie sami, mówi, bo państwo nie będzie was niańczyć. Powinno więc dziwić, że na arenie unijnej rząd prezentował tak nie lubianą przez siebie roszczeniową postawę, walcząc o miliardy euro dla Polski. Że nie słucha swoich własnych kazań i nie chce sobie radzić bez wsparcia ze strony troskliwych i dużo bogatszych krajów.
Ale tej hipokryzji w zasadzie nie ma co się dziwić. Pieniądze z Brukseli mają być bowiem kołem ratunkowym dla słabnącej Platformy, która chce powtórzyć sukces z lat 2008-2012, kiedy to dzięki unijnym funduszom udało się utrzymać polską gospodarkę na powierzchni. I tym razem mają one rozbujać pogrążoną w stagnacji i nieco już wyblakłą "zieloną wyspę". Bieńkowska będzie musiała więc szybko wpuścić miliardowe wsparcie unijne, żeby efekty były widoczne już przed wyborami parlamentarnymi w 2015 roku i żeby można było się chwalić kolejnymi kilometrami autostrad. Wziąwszy pod uwagę skomplikowane procedury przyznawania funduszy unijnych, zadanie, które przez minister Bieńkowską postawił premier wydaje się cokolwiek karkołomne, ale to już jej zmartwienie.
Oczywiście, jestem ostatnim, który może narzekać, że płyną do nas unijne potoki euro. Bez nich trudno sobie wyobrazić dynamiczny rozwój infrastrukturalny w Polsce. Wziąwszy też pod uwagę, że wysokie wsparcie z funduszy unijnych było warunkiem wpuszczenia na polski rynek gospodarczych gigantów z bardziej rozwiniętych krajów Wspólnoty bez żadnego okresu ochronnego dla polskich firm (co zresztą podcięło skrzydła rodzimej gospodarce zanim na dobre je rozwinęli po okresie transformacji), nie mam żadnych skrupułów w braniu od bogatszych krajów Unii pieniędzy.
Mam za to wiele cierpkich słów dla Donalda Tuska, któremu te unijne pieniądze zastąpiły myślenie strategiczne i niezbędne reformy. Nominacja Bieńkowskiej wskazuje, że premier znów idzie na skróty i to w momencie, gdy wybija ostatni dzwonek, by zacząć przygotowywać polską gospodarkę do radzenia sobie bez funduszy z Brukseli. Wiadomo, że od 2020 roku, kiedy skończy się najbliższa perspektywa budżetowa Unii, Polska nie będzie już takim beneficjentem pomocy strukturalnej jak dziś. A jak obecny model gospodarczy wygląda bez niej, doświadczamy od końca ubiegłego roku, gdy poprzedni budżet Wspólnoty się wyczerpał - stagnacja, wzrost bezrobocia, niepewność jutra towarzyszy nam przez cały rok 2013.
W 2020 roku nie będziemy już wyglądać z nadzieją na czekające na nas miliardy euro unijnego wsparcia. Będziemy musieli zmierzyć się z rzeczywistością sami i jeżeli już dziś nie zaczniemy się do tego przygotowywać, tworząc konkurencyjną, innowacyjną gospodarkę, która uniezależni się od zagranicznych inwestycji, ściąganych do nas dzięki wykwalifikowanej i przede wszystkim taniej sile roboczej, nasz cywilizacyjny skok zakończy się widowiskowym i bolesnym upadkiem.
Kto by się jednak przejmował tym, co będzie za siedem lat, skoro polska polityka to wieczne tu i teraz, a wydawanie cudzych pieniędzy jest dużo łatwiejsze i przyjemniejsze niż praca organiczna, która efekty przyniesie dopiero za kilka lat.
Tomasz Walczak: Rząd krótkowzrocznych roszczeniowców
2013-11-21
17:21
Rekonstrukcyjna nominacja odpowiedzialnej za wydawanie funduszy z Bruskeli Elżbiety Bieńkowskiej na wicepremiera pokazuje, że dojenie Unii Europejskiej staje się priorytetem nowego rządu Donalda Tuska. To na unijnych środkach opiera swoją politykę skoku cywilizacyjnego, o którym nikt tak pięknie nie mówi jak pan premier. Za krasomówstwem szefa rządu kryje się jednak niezwykle bolesna krótkowzroczność.