Dziś nikt o zdrowych zmysłach nie ma potrzeby podważania heroizmu uczestników tego dramatycznego zrywu. Ludziom, którzy rzucili się w wir walki o wolną Polskę, należy się bezbrzeżny szacunek i to – na szczęście – w naszym podzielonym barykadami społeczeństwie jest element łączący. Coraz bardziej do świadomości społecznej dociera też fakt, że oprócz bohaterskich powstańców byli też zwykli cywile, którym też przyszło zapłacić najwyższą cenę za polityczne decyzje tych, którzy powstanie wywołali. 200 tys. zwykłych warszawiaków poniosło śmierć po tym, gdy rozwścieczeni Niemcy wydali na miasto wyrok. Pamięć o nich musi być w całej opowieści równorzędna z pamięcią o samych powstańcach, bo życie i śmierć w tych niemożliwych okolicznościach to też forma bohaterstwa. Ale o to też chyba nikt nie ma zamiaru się spierać.
Dziś główną osią sporu pozostaje decyzja o wybuchu powstania. Ścierają się w nie tzw. realiści i romantycy. Ci pierwsi przekonują, że w 1944 r. karty zostały już rozdane i danina krwi, do jakiej zmuszono warszawiaków, była wręcz zbrodnią. Ci drudzy, że wybuchu nie dało się powstrzymać, że trzeba walczyć, nawet jeśli się przegra, bo „jest tylko jedna rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna, tą rzeczą jest honor”. Bardziej te spory mówią nam jednak o współczesnych podziałach ideowych niż rzeczywistości roku 1944.
Powstanie nie było ani bezsensowne, ani nieuniknione. Jego wybuch wynikał z ówczesnych uwarunkowań politycznych i wobec nich decyzję polityczną trzeba było podjąć oraz zmierzyć się z jej konsekwencjami. A z decyzjami politycznymi jest tak, że nigdy nie są idealne. Tak było i wtedy.