MEN ma dobrą wymówkę. A nawet kilka. To nie resort oświaty odpowiada za prowadzenie szkół i mieszać się w to nie może, a w dodatku, co szkoła to inna sytuacja. W jednej uczniów jest mniej, inne to prawdziwe molochy. Jedne są w regionach, gdzie zakażeń jest mniej, inne tam, gdzie pandemia ma się świetnie. A w ogóle to samorządy, którym szkoły podlegają, wiedzą najlepiej, jak jest u nich. Argumenty mają nawet sens, ale sytuacja jest niezwykle poważna. To nie jest problem tej czy innej szkoły, tej czy innej gminy, czy powiatu. Mamy ogólnopolski problem z pandemią i zadaniem rządu jest ustalenie jasnych procedur i wytycznych i wzięcie odpowiedzialności za to wszystko. Inaczej mamy do czynienia z klasyczną spychologią i absolutnym paraliżem systemu oświaty, w którym szeregowi jego nadzorcy – w dużej mierze dyrektorzy – mają na głowie zapewnienie bezpieczeństwa setkom dzieci, a niekoniecznie mają do tego narzędzia i pełną wiedzę na temat sytuacji i perspektyw jej rozwoju.
Jak więc mają podejmować racjonalne i słuszne decyzje? Czy ktoś przygotował cały system na ewentualne nauczanie zdalne, które w wielu miejscach będzie koniecznością? Czy coś zmieniło się od marca, kiedy polska oświata obudziła się w świecie, do którego nie została przystosowana? Wiele wskazuje na to, że w większości miejsc Polski kształt nowego roku szkolnego będzie wykuwał się w boju i będzie wymagał od wszystkich wielkiej improwizacji i nadziei, że jakoś to będzie. A nie tak powinno wyglądać dobrze funkcjonujące państwo.