Jak wiadomo, bogactwo krajów buduje się na wytwarzaniu takich dóbr i świadczeniu takich usług, które wytwarzają i świadczą nieliczni. Ponieważ potentatów telefonicznej obsługi klienta nie ma na świecie zbyt wielu (Indie i Filipiny), minister Morawiecki najwyraźniej zwęszył niszę na rynku. Uznał też chyba, że rozpychanie się na rynku wysokich technologii nie ma sensu. Prochu i tak nie wymyślimy, więc po co się silić? Ponieważ już dziś jesteśmy potęgą, jeśli chodzi o podaż tanich i przy okazji nieźle wykształconych pracowników, warto pójść za ciosem. Teraz już tylko patrzeć, jak w ramach nadciągającej niczym huragan reformy oświaty powstaną klasy specjalizujące się w edukacji przyszłych kasjerów w supermarketach, magazynierów, sprzedawców odzieży w sieciówkach, sprzątaczek. Tylko czy o to chodziło z całą tą innowacyjnością? Czy to sprawi, że Polska "będzie rosła w siłę, a ludziom będzie żyło się dostatniej"?
Masowa produkcja słabo opłacanych pracowników, których każda firma potrafi wyszkolić maksymalnie w kilka tygodni, to droga donikąd. A już na pewno nie jest to sposób na zwiększenie innowacyjności naszej gospodarki. Edukacja powinna odpowiadać na wyzwania zmieniającego się świata, w którym coraz mniejsze będzie zapotrzebowanie na nisko wykwalifikowanych pracowników, a coraz większe na specjalistów w bardziej skomplikowanych dziedzinach. To edukacja jest zapleczem innowacji i zamiast za jej pomocą betonować pozycję Polski jako peryferii kapitalizmu, trzeba ją w końcu wykorzystać jako motor postępu. Niestety, Ministerstwo Rozwoju swoim poparciem dla bezsensownego pomysłu klas o profilu call center zdaje się dowodzić, że nie do końca to rozumie.