Prezydencki radykalizm to nie żadna spontaniczna erupcja zacietrzewienia, ale wystudiowana próba utwardzenia żelaznego prawicowego elektoratu. Ten do PiS ma wiele pretensji, a już do Andrzeja Dudy zwłaszcza. Przez ponad cztery lata rządów wiele istotnych dla tej części wyborców spraw nie drgnęło, a wręcz zostało przez PiS rozwodnionych. Sprawy światopoglądowe czy godnościowe straciły w środowisku Zjednoczonej Prawicy na wyrazistości i pod prawicową ścianą zrobiło się miejsce dla ortodoksów z Konfederacji, którzy unieważnili monopol PiS na prawicowość.
To w odpowiedzi na tę dynamikę polityczną prezydent kreuje się na radykała w kwestiach praworządności. Pokazując, że nie cofnie się przed niczym, by gorącym żelazem wypalić patologie w znienawidzonym i w opinii prawicy przesiąkniętym komuną wymiarze sprawiedliwości. Politycznie jest to także dość bezpieczne, bo kwestie praworządności wśród większości społeczeństwa nie wywołują szczególnych emocji. A najczęściej nie wywołują żadnych. Środowisko sędziów ma też w społeczeństwie kiepską markę, więc niewielu jest gotowych stawać w ich obronie.
Radykalizm to jednak broń, która łatwo staje się obosieczna. Prezydent, broniąc się przed Konfederacją, może łatwo przegapić moment, kiedy zrazi do siebie tych, którzy krzykliwych fanatyków nie lubią, czyli tzw. „normalsów”. Bez ich głosów jeszcze nikt w Polsce nie wygrał wyborów prezydenckich. Tym bardziej nie wygra ich w tym roku, kiedy wybory zamienią się w plebiscyt nt. rządów PiS. Zbyt długa kampanijna podróż u boku kolegów z Nowogrodzkiej może okazać się dla Dudy zabójcza. Już dziś, kiedy kontrkandydaci zaczynają przedstawiać swoje programy i pokazywać się jako politycy bliscy ludzkim problemom, Andrzej Duda stał się na ten moment więźniem jednego, nieistotnego dla większości społeczeństwa tematu. Radykałowie kiwają z uznaniem głową. Ale „normalsi” zaraz zaczną rozglądać się za kimś innym.