Sceny na granicy turecko-greckiej przypominają te z 2015 r., kiedy do Europy ruszyła fala uchodźców i migrantów ze zdewastowanego latami wojen i spustoszonego ludobójczą działalnością ISIS Bliskiego Wschodu. Tysiące znów chcą przedostać się do Europy. Wszystko przez sobotnią decyzję tureckiego prezydenta Recepa Erdogana, który ogłosił, że mimo podpisanej w 2016 r. z UE umowy o przyjmowaniu uchodźców i migrantów, otwiera swoją granicę dla 100 tys. ludzi. Z jeden strony uważa, że UE robi za mało, by pomóc Turcji w utrzymaniu 3,6 mln uchodźców z Syrii. Bardziej jednak chodzi tu o wywarcie presji na Zachód, by pomógł Erdoganowi w walce z Rosją i reżimem Asada, które doprowadziły do załamania się tureckiej ofensywy w północnej Syrii.
Jakie przyczyny nie stałyby za tą decyzją, nad Europą znów wisi widmo kolejnego kryzysu uchodźczego. Kryzysu, który dał w 2015 r. i kolejnych latach polityczne paliwo europejskim populistom, karmiących się strachem Europejczyków przed milionami obcych. Na tym strachu swoją kampanię budował wtedy również PiS i pretendent Andrzej Duda. Budował ją zresztą skutecznie, dramatycznie zmieniając nastroje społeczne – od umiarkowanego przyzwolenia na przyjęcie kilku tysięcy uchodźców w ramach unijnej solidarności po miażdżącą niechęć do uciekających przed wojną ludzi.
Może się więc okazać, że decyzja podjęta w weekend w Ankarze, za chwilę będzie wpływać na debatę publiczną w Polsce i treść trwającej kampanii prezydenckiej. Byłby to zresztą kolejny po koronawirusie temat, który wymyka się scenariuszom pisanym przez sztabowców. Kolejnym, który jest niezależny od sytuacji w Polsce. Jeśli Zachód szybko nie dogada się z Erdoganem, czeka nas panika moralna ws. uchodźców, która bez wątpienia zdominuje kampanijne spory. O ile koronawirus jest jednak czymś, co może negatywnie wpłynąć na szanse Andrzeja Dudy, o tyle temat uchodźców będzie działał na jego korzyść. PiS jest jedyną liczącą się formacją nad Wisłą, która nie ma skrupułów, by na dramacie uchodźców zbijać kapitał polityczny.