Na razie wygląda bowiem tak, że pełno pani Kidawy-Błońskiej, a jakoby nikogo nie było. Niby prowadzi już kampanię, ale robi to na tyle dyskretnie, że niemal niezauważenie. Kiedy Andrzej Duda już z przytupem wszedł w przedwyborczy wyścig i ciągle o nim głośno, ostatnia nadzieja liberalnej opozycji zdaje się wyznawać starą dobrą zasadę, że „tisze jedziesz, dalsze budziesz”.
Można odnieść wrażenie, że jest w tym jakaś metoda. Każda, nawet najmniejsza wpadka Małgorzaty Kidawy-Błońskiej jest bowiem bezlitośnie nagłaśniana przez pisowską maszyną wyborczą. A że kandydatka PO dopiero próbuje odnaleźć się w nowej dla siebie roli liderki politycznej, wpadek i wpadeczek nie brakuje. Lepiej więc unikać dawania pretekstu do wyniszczających porównań z Bronisławem Komorowskim, z którego PiS pięć lat temu udało się zrobić króla obciachu. Na dziś główne zadanie sztabu MKB to nie dać się wpuścić w narrację o „Komorowskim w spódnicy”.
W tym kontekście pojawienie się w kampanii Donalda Tuska może dodać bezbarwnej na razie kampanii Platformy nieco żywych kolorów. Raczej nie ruszy w Polskę z Małgorzatą Kidawą-Błońską, ale jego pojawienie się będzie ogniskować uwagę opinii publicznej i każde jego słowo będzie znaczyć więcej, niż cokolwiek wypowiedziane przez kandydatkę PO. Zwłaszcza dla liberalnego elektoratu, który za przebojowością i ciężarem gatunkowym Tuska ciągle tęskni.
Tusk na pewno odegra też rolę utwardzacza i mobilizatora elektoratu opozycyjnego – kluczowej sprawy w wyborach, w których będzie liczyć się masowa mobilizacja. Tusk to też jednak obciążenie, które przeciwnicy na pewno wykorzystają do kwestionowania kandydatury MKB jako powrotu do tego, co było. Granie kartą Tuska będzie więc od PO wymagało subtelności, by wybory nie zamieniły się głosowanie nad dziedzictwem byłego premiera. A z subtelnością i wyrafinowaniem w PO od dawna kiepsko.