Szukanie oszczędności wśród urzędników to, oczywiście, kuszący pomysł. Państwowa biurokracja ma wśród Polaków nie najlepszą renomę: uważana jest za darmozjadów utrudniających życie uczciwym obywatelom. Jednak wbrew zwolennikom odchudzania biurokracji i ograniczania roli państwa, „bo rynek sam się ureguluje”, współczesne państwa bez biurokracji sobie nie radzą. Ideały „państwa minimalnego” i wiodącej roli rynku, które co jakiś czas są wprowadzane, wymagają ogromnej ilości przepisów i urzędników do ich egzekwowania. Koniec końców i tak państwo będzie musiało szukać pracowników, którzy by je obsługiwali. Teraz będzie tak tym bardziej, bo działania antykryzysowe wymagają ogromnej biurokracji do sprawnego rozpatrywania wniosków i implementowania decyzji. Skończy się zamawianiem pracy w zewnętrznych firmach i pogorszeniem warunków pracy. Skąd to wiem? Bo już to przerabialiśmy.
Pamiętacie państwo ideę „taniego państwa”, promowaną przez pierwsze rządy PiS i twórczo rozwijaną przez rząd PO? Skończyło się to oszczędnościami na najniższym szczeblu zatrudnionych w administracji i instytucjach publicznych, a nie zapowiadaną walką z rozbudowanymi strukturami kierowniczymi. Cierpieli urzędnicy z pierwszej linii frontu, cierpieli zatrudnieni jako personel pomocniczy – sprzątaczki, pracownicy techniczni czy ochroniarze, których wysłano do firm zewnętrznych. Była to oszczędność dla państwa, ale strata dla tych pracowników, bo konkurowanie cenę usług sprawiło, że zarabiali jakieś grosze. Co więcej oszczędność pozorna, bo jakość tych usług wcale nie była lepsza niż kiedy ci ludzie byli zatrudnieni na etatach państwowych.
Słyszą coś państwo o ograniczeniu choćby rekordowej w III RP liczby wiceministrów i pełnomocników rządu, których PiS powołał ze względu na podział politycznych łupów? No właśnie. Tanie państwo znów zbudujemy na plecach tych, od których funkcjonowanie tego państwo zależy.