Epidemie i polityka od wieków są ze sobą powiązane. Wpływ ataku nieznanych chorób na życie społeczne, polityczne i ekonomiczne jest nie do przecenienia. Plaga czarnej śmierci w średniowieczu i zdziesiątkowanie europejskiej populacji na zachodzie kontynentu spowodowała ogromne zmiany społeczne, w tym likwidację przywiązania chłopów do ziemi, stała się czynnikiem dużej mobilności społecznej i – jak przekonuje wielu historyków – utorowała drogę od feudalizmu do kapitalizmu, od gospodarki rolnej do gospodarki przemysłowej. W Polsce, gdzie dżuma nie dokonała takich spustoszeń, pańszczyzna się zaostrzyła, władza obszarników umocniła, a rolnictwo stanowiło podstawę naszej gospodarki w zasadzie do XX w., co postawiło nasz kraj na straconej pozycji w walce o dobrobyt.
Koronawirus to nie dżuma, a rok 2020 to nie średniowiecze. Poziom medycyny też jest nie do porównania, więc i rewolucji stosunków społecznych spodziewać się nie ma co. Niemniej pojawienie się go w środku kampanii wyborczej będzie miało swoje konsekwencje. Jak kiedyś ktoś przytomnie zauważył, nowe choroby i ich epidemie to lustro, w którym odbija się to, jak działa społeczeństwo i gdzie zawodzi.
Ludzie mają tendencję do strachu przed nieznanym i nieokiełznanym. Kiedy dodatkowo poczują, że władze sobie z wirusem nie radzą, że nie panują nad chaosem przez niego spowodowanym, zapłacą ogromną cenę. Nawet jeśli obiektywnie żadna ludzka siła, nawet w XXI w., nie jest w stanie do końca zapanować nad przyrodą – wirusami, powodziami, trzęsieniami ziemi czy pożarami – w zbiorowej wyobraźni władza ma siły i środki, by chronić społeczeństwo przed niepewnością wynikającą z klęsk naturalnych. Jeśli tego nie robi, jej dni są policzone. Stąd strach PiS przed wirusem jest tak samo powszechny jak ten panujący w społeczeństwie. Ani Polakom, ani PiS się nie dziwię.