Współzawodnictwo pracy jednak nie umarło razem z komunizmem. Żyje i ma się dobrze. Jako pogrobowiec „stachanowki” objawił się ostatnio na przykład nadkom. Wiesław Rospirski, szef toruńskiej drogówki. Na niedawnej odprawie biesił się, że jego podwładni znacząco odstają od swoich kolegów z innych miast. „Inni potrafią zrobić po 12,13 mandatów, a Toruń ni ch... Cztery i pół mandatu na łeb i to jest maksymalnie, co mogą!” - grzmiał i rzucił wyzwanie: każdy funkcjonariusz ma przynieść 17 mandatów dziennie i ani jednego mniej.
Nie wspominał jednak nic o dyplomach i uściskach dłoni dla przodowników, którzy normę znacząco przekroczą. Nie było zachęt w postaci wizyt „najwyższych czynników państwowych” z ministrem Rostowskim na czele, który wobec dramatycznej sytuacji budżetowej z mandatów, jak się zdaje, uczynił nowy podatek. Pewnie już jednak zaciera ręce, że z Torunia płynie dobry przykład dla funkcjonariuszy w całym kraju. Bo skoro nie udaje się złapać Polaków na gęstniejącą sieć fotoradarów, to może policjant z drogówki z „suszarką” w ręku będzie bardziej wydajny.
Jeśli toruńska drogówka nie spieszy się w nagradzaniu swoich przodowników, możliwe, że w Ministerstwie Finansów zrodzi się pomysł, by wyróżniających się funkcjonariuszy nagradzać i tworzyć mit mundurowych Stachanów i Sirotanoviciów. Wzrost liczby mandatów nie będzie przedstawiany jako nadgorliwość policji, ale jako patriotyczny gest. A patriotyzmu podobno nigdy za wiele, zwłaszcza gdy można go przeliczyć na konkretne pieniądze.