Zadziwia, że szef rządu do krytyki poprzedników wybrał sobie akurat argumenty, które każdy może łatwo zweryfikować i obnażyć ewidentne kłamstwo. Płynące szerokim strumieniem pieniądze unijne pozwoliły znacząco rozbudować sieć autostrad, dróg ekspresowych i lokalnych. Słynne „schetynówki” były jednym z najsprawniejszych programów drogowych tej ekipy. Wszyscy, którzy dziś przemierzają samochodem Polskę wzdłuż i wszerz, łatwo dostrzegają różnicę wobec tego, co wyprawiało się w Polsce jeszcze na początku XXI w.
Trudno też uderzać w PO za rzecz, która była absolutnym fetyszem tej ekipy. Fetyszem na tyle dużym, że wszelkie pieniądze na infrastrukturę starano się kierować na drogi. Zaniedbano przy tym choćby rozwój kolei, bo wierzono, że pieniądze, które Unia w ramach funduszy europejskich przeznaczyła na transport torowy, da się przesunąć na autostrady. Nie zgodziła się na to – słusznie zresztą – Komisja Europejska. Drogowej gorączki z czasów Platformy wydaje się nie pamiętać tylko Mateusz Morawiecki. Co akurat powinno dziwić ze względu na to, że działał wtedy na zapleczu Donalda Tuska.
Próba przekonania, że Platforma nie budowała dróg, jest tak samo karkołomna jak podważanie socjalnej korekty w polityce państwa dokonanej przez Prawo i Sprawiedliwość. Z tymi drogami jest jak z 500 plus – większość z nas z tych dobrodziejstw korzysta i ktokolwiek próbuje przekonać, że nie istnieją, skazuje się na zwykłą śmieszność. Mateusz Morawiecki nie tylko śmieszy, ale pokazuje brak doświadczenia politycznego. Swoją wypowiedzią dał szansę Platformie na pochwalenie się, ile imponujących przedsięwzięć drogowych należy zapisać na jej konto. Zamiast więc uwierzyć, że dopiero PiS dał szansę jazdy po normalnych drogach, wyborcy przypomną sobie, ile zawdzięczają PO. Ileż zgrabniej by wyszło, gdyby premier, lubujący się w cytatach z klasyków, powołał się na słowa Jana Himilsbacha, który stwierdził kiedyś, że „tyle dróg budują, tylko, k...a, nie ma dokąd iść”. Byłoby i zabawnie, i filozoficznie. A tak wyszło po prostu głupio.