„Gazeta Polska” straszy z okładki, że „SB zatrzymała marsz Powstania Warszawskiego”. To zapowiedź ustaleń Sławomira Cenckiewicza, który odkrył, że pani Gawor przeszła szlak bojowy w peerelowskiej milicji. Brzmi złowieszczo, ale pani podporucznik (taki stopień zdobyła) nie ganiała za opozycją, nie pracowała w ZOMO. Pracowała w departamencie PESEL MSW. Niemniej prawica tworzy już na tej podstawie piramidalne historie, łączące jej ostatnie decyzje z przeszłością w PRL. Nie bardzo rozumiem, jaki jest związek między pracą urzędnika od ewidencji ludności z zamordyzmem SB, milicji obywatelskiej czy Czesława Kiszczaka. I co to, u licha, ma wspólnego z faktem, że rozwiązuje się jakieś zgromadzenie? Cóż, może brakuje mi wyobraźni. Jeśli jednak miałbym ją uruchomić, to jestem sobie w stanie wyobrazić, że za chwilę podobnej rangi urzędników nasi dekomunizatorzy i spóźnieni rewolucjoniści uznają za „morderców zza biurek” i ogłoszą, że funkcjonariusze państwa z czasów PRL jako klasa muszą zostać zmiażdżeni.
Nie mam sentymentu do komunizmu, ale po 30 latach od jego upadku rozliczanie ludzi z tego, że pracowali dla ówczesnego państwa, trąci mi trochę zwykłym hunwejbinizmem, który w obliczu nieubłaganych wyroków biologii, zmiatającej z tego świata symbole ówczesnego państwowego terroru, zmuszony jest szukać uzasadnienia dla swojej niekończącej się walki z komuną. Skoro nie ma już Jaruzelskiego i Kiszczaka, zawsze można dekomunizować zwykłych urzędników. Ta groteska doprowadzi w końcu do tego, że już sam fakt urodzenia w Polsce Ludowej będzie cokolwiek podejrzany.
Zawczasu składam więc samokrytykę: przez pierwsze cztery lata mojego życia byłem jawnym i nieświadomym obywatelem PRL. Uczęszczałem do peerelowskiego żłobka. Załapałem się też na kawałek peerelowskiego przedszkola. I co mi za to zrobicie?