Oto Joachim Brudziński, pytany w Radiu Zet o przyczyny jego niespodziewanego startu do PE i czy przypadkiem taką przyczyną nie jest chęć wzmocnienia własnego konta dobrą unijną pensją, w przypływie szczerości stwierdził, co następuje: „Jakbym chciał doposażyć rodzinę, to nie byłbym parlamentarzystą, tylko trafiłbym do zarządu jakiejś dużej spółki Skarbu Państwa”. Szef MSW tej pokusie nie uległ, ale wielu jego kolegów – i owszem.
Jasne, spółki Skarbu Państwa i liczne w nich etaty od zawsze są politycznym łupem partii, która aktualnie rządzi. Licznym działaczom może jakoś wynagrodzić trud pracy na rzecz partii matki i zapewnić sobie ich wdzięczność i wierność. To dzięki synekurom w państwowych firmach dla zauszników można budować swoje udzielne księstwa w partii, wzmacniać własne koterie i budować własną pozycję. A jeśli się na taki etat człowiek załapie, można się nawet ustawić do końca życia.
Cynicznie można stwierdzić, że tak już jest i nie ma co się burzyć, bo kijem Wisły i tak nie zawrócisz. Problem polega jednak na tym, że rozpasanie w spółkach Skarbu Państwa, zwłaszcza ostentacyjne, staje się argumentem dla tych, którzy takie spółki najchętniej by sprywatyzowali i odcięli polityków od tzw. koryta. A państwowe firmy to nie relikt czasów słusznie minionych, ale ważny element gospodarki, na których – jeśli wpuści się do nich nie biernych, miernych, ale wiernych, ale ludzi z wizją - można budować siłę ekonomiczną kraju.
Państwo w przeciwieństwie do prywatnego sektora nie musi kierować się wyłącznie szybką maksymalizacją zysków, ale może sobie pozwolić na długofalowe działania i bardziej ryzykowne inwestycje, które potem – przy odrobinie szczęścia – zwracają się z nawiązką. Jeden z największych producentów samolotów na świecie, brazylijski Embraer, zaczynał w końcu jako firma państwowa. Jeśli jednak spółki Skarbu Państwa traktowane są u nas jako fundusze emerytalne dla działaczy partyjnych, a nie motory napędowe gospodarki, trudno spodziewać się podobnych sukcesów nad Wisłą.