Owszem, UE jest wspólnotą wyobrażoną, podobnie zresztą jak każda inna wspólnota polityczna, w tym naród (zachęcam prezydenta do lektury Benedicta Andersona), który pan prezydent nieustannie szarpie deklinacją. Twierdzenia jednak, że niewiele z niej wynika dla Polaków, to już niedorzeczność godna tych wszystkich, którzy opowiadali się za brexitem. Poza oczywistymi korzyściami, takimi jak unijne fundusze, swoboda podróżowania i podejmowania pracy czy bezpieczeństwo Polski, dochodzą takie jak rozwój gospodarczy dzięki wspólnemu rynkowi czy tak subtelny jak przejście naszego kraju przez kryzys ekonomiczny z 2008 r. dzięki pieniądzom z Unii i finansowanym z nich inwestycjom publicznym, które napędzały naszą gospodarkę. Podważanie tego wszystkiego to ewidentne działanie przeciwko interesowi państwa i wpisywanie się w głosy kontestujące sensowność obecności Polski w Unii Europejskiej. Kiedy takie bzdury opowiada marginalny polityk, można go uznać za niespełna rozumu radykała. Kiedy jednak mówi to głowa państwa, zaczyna się robić niebezpiecznie, bo autorytetem urzędu uwiarygodnia te brednie.
Nie jest to zresztą pierwszy raz, kiedy Andrzej Duda odpłynął w antyunijną histerię. Pół roku temu porównywał Unię Europejską do zaborów. I co w tym wszystkim najbardziej surrealistyczne, wychodzi na większego radykała niż PiS, choć to prezydent robi podobno za tego rozsądnego w obozie „dobrej zmiany”. Partia matka może chodzi na udry w Brukselą, ale kłócąc się z nią, zawsze podkreśla, że nie ma dla Polski innej drogi niż integracja europejska. Przypominał to kilka dni temu Jarosław Kaczyński, mówiąc: „Dziś być w Europie, to być w Unii Europejskiej. Nasze członkostwo w Unii Europejskiej jest trwałe”. Amen.