Gdzieś w mrokach gabinetów Ministerstwa Rodziny zrodził się bowiem pomysł, by trudniej było uzyskać zasiłek chorobowy. Po pierwsze, będzie można go otrzymać dopiero po 90 dniach zatrudnienia (a jeśli jest się samozatrudnionym – po 180). Po drugie, aby otrzymać pieniądze za chorobę, przerwa między zwolnieniami będzie musiała wynosić przynajmniej 90 dni. Inaczej chory zostanie bez grosza przy duszy. Dla niektórych to dobra zmiana, bo ma to skończyć z plagą fałszywych zwolnień i zagonić ludzi do pracy. Dla lekarzy to sygnał zbliżającej się katastrofy społecznej, bo ludzie zamiast się leczyć, będą chcieli iść do pracy, żeby nie stracić pieniędzy. Może to doprowadzić do powikłań, dużo groźniejszych chorób i – zamiast oszczędności dla budżetu – przynieść dodatkowe koszty leczenia.
Co więcej, już dziś rynek pracy boryka się z nowym zjawiskiem – nieefektywnej obecności w pracy wynikającej z choroby. Ma to nawet swoją nazwę – prezenteizm i uważane jest za duży problem dla gospodarki. Chory pracownik jest bowiem po prostu mniej produktywny i mimo że do pracy przychodzi, większego pożytku z niego nie ma. Prowadzi to za to do większych problemów w przyszłości. Niedoleczony pracownik zachoruje na coś jeszcze bardziej poważnego i zamiast na kilka dni zwolnienia zniknie nawet na kilka tygodni. Prowadzi to też to chronicznego zmęczenia, które produktywności raczej nie pomaga. Co więcej, jeśli pracownik cierpi na chorobę zakaźną, za chwilę doprowadzi to do epidemii w firmie i narazi pracodawców na jeszcze większe koszty.
Dziś przyczynami prezenteizmu są w dużej mierze strach przed utratą pracy czy zwykły pracoholizm, ale jeśli projektowane rozwiązania dotyczące zwolnień lekarskich wejdą w życie, zjawisko to tylko się pogłębi. Jest więc to nie tylko nieludzkie, antyspołeczne rozwiązanie, ale ma ono także swój wymiar ekonomiczny. Nie rozumiem więc, kto na nie wpadł, skoro skutki zmian będą opłakane w tak wielu wymiarach.