Kiedy głosami m.in. PiS szefową KE została Ursula von der Leyen, wielu wierzyło, że to początek „deeskalacji” konfliktu między polskim rządem a Brukselą. Jakoś się w końcu będzie chciała odwdzięczyć za poparcie – sugerowano. W grudniu jednak przekonywała, że „nie ma kompromisów, jeśli chodzi o praworządność”. W poniedziałek jeszcze mocniej w tej sprawie wypowiedział się Didier Reynders, unijny komisarz sprawiedliwości, który wraz z Jourovą stanowią w KE tandem pilnujący zasad praworządności. „Będziemy nadal opierać się populistycznej narracji, która przeciwstawia praworządność i demokrację” – zaznaczył i dodał: „Komisja już pokazała determinację, by stawiać temu czoła. I będzie robić to dalej”. To jasny sygnał, że na taryfę ulgową rząd nie ma co liczyć. Zwłaszcza że, nie wywiązując się z wcześniejszych rekomendacji KE dotyczących praworządności, PiS otworzył kolejny front w tej kwestii – nową ustawę dyscyplinującą sędziów.
I choć Věra Jourová przed przyjazdem nad Wisłę zapowiadała, że jest otwarta na dialog ze stroną rządową, nie znaczy to, że ma nie tylko ochotę, lecz także mandat do tego, by przyjmować inne niż jej koledzy stanowisko wobec rządu PiS. Nie jest też tak, że nowa Komisja Europejska oznacza, że dotychczasowe działania jeszcze za poprzedniej kadencji komisji w cudowny sposób zostały unieważnione. Nie jest to instytucja o pamięci złotej rybki i nawet jeśli zmienia się komisarz odpowiedzialny za praworządność – nie jest już nim znienawidzony przez PiS Timmermans – to mandat Jourovej będzie jego kontynuacją i za chwilę PiS zmierzy się z ostrą reakcją Brukseli.
Jaka ona będzie? To, jak się zdaje, nie zostało jeszcze ustalone. Na pewno KE czeka na zakończenie procesu legislacyjnego w sprawie tzw. ustawy kagańcowej, bo zgodnie z unijnym prawem dopiero wtedy będzie mogła podjąć działania. A że podejmie, nie ulega żadnej wątpliwości.