Obalenie pomnika Saddama Husseina, 9 kwietnia 2003 r.

i

Autor: Goran Tomasevic/Reuters/Forum Obalenie pomnika Saddama Husseina, 9 kwietnia 2003 r.

Wywiad "Super Expressu"

Tak Ameryka popełniła swój największy błąd. Skorzystały m.in. Rosja i Chiny

2023-04-15 5:21

Wzrost potęgi Chin i rosnąca bezczelność Władimir Putina, która doprowadziła do ludobójczej wojny w Ukrainie, dokonały się w cieniu największej katastrofy politycznej Stanów Zjednoczonych po zakończeniu zimnej wojny – najazdu na Irak. Amerykański historyk dyplomacji prof. Melvyn P. Leffler tłumaczy, co do niego doprowadziło.

Wojna w Iraku wybuchła 20 marca 2003 r. Już 9 kwietnia Amerykanie zdobyli Bagdad, a 1 maja prezydent George W. Bush ogłosił zwycięstwo w wojnie, której chciał uniknąć. Jak jego administracja wplątała Amerykę w wojnę, która doprowadziła do utraty pozycji międzynarodowej przez Stany Zjednoczone? W rozmowie z Tomaszem Walczakiem tłumaczy to jeden z najbardziej uznanych historyków amerykańskiej polityki zagranicznej prof. Melvyn P. Leffler z Uniwersytetu Wirginii, autor wydanej kilka tygodni temu w USA książki o kulisach decyzji o najazdzie na Irak pt. „Confronting Saddam Hussein”

Wojna w Iraku wybuchła z powodu strachu i pychy ekipy Busha

„Super Express”: - Niedawno minęło 20 lat od rozpoczęcia wojny w Iraku. W swojej wydanej niedawno książce „Confronting Saddam Hussein” śledzi pan, jak Stany Zjednoczone wplątały się w ten konflikt o dalekosiężnych konsekwencjach. Zbiorowa mądrość długo widziała w tym próbę George’a W. Busha pokazania się jako poważny polityk, który potrafi dokończyć to, czego nie udało się jego ojcu – czyli obalić reżim Husajna. Widziano w tym i zemstę za próbę zamachu na Busha seniora przez służby Saddama. To tanie psychologizowanie możemy chyba włożyć między bajki.

Prof. Melvyn P. Leffler: - Nie mamy dowodów, że na decyzję Busha o ataku na Irak wpłynęły próby zamachu na jego ojca czy też fakt, że polityka Busha seniora nie doprowadziła do pozbycia się Saddama w 1991 r. w czasie operacji Pustynna Burza. Kluczowe pytanie, które musimy sobie zadać, szukając przyczyn tej inwazji, brzmi tak: czemu uwaga George’a W. Busha powędrowała w stronę Iraku po 11 września. Wpłynęło na to kilka czynników i musimy je rozpatrywać we wzajemnych relacjach. Była to bowiem seria wydarzeń, które zbiegły się w czasie.

- Jakie to czynniki?

- Przede wszystkim po 11 września panowało ogromne poczucie nadciągającego zagrożenia. Zarówno analitycy z wywiadu, jak i decydenci wierzyli, że Al Kaida chciała przeprowadzić kolejny atak na Stany Zjednoczone, który mógł być nawet większy niż ten z 11 września. Kiedy amerykańskie jednostki specjalne obaliły reżim Talibów w Afganistanie i przeczesywały obozy treningowe Al Kaidy, które się w tym państwie znajdowały, odkryły oczywiste dowody na to, że terroryści chcą zdobyć broń masowego rażenia. Zwłaszcza broń chemiczną i biologiczną. Jednocześnie amerykańscy analitycy widzieli, że Saddam Husajn świętował ataki z 11 września. Był jednym światowym liderem, który nie wyraził swojego ubolewania z ich powodu. Reżimowe media irackie wyrażały ogromne zadowolenie z faktu, że do tych ataków doszło. Jakby tego było mało, docierały informacje wywiadowcze o tym, że Husajn zamierza albo wznowić, albo przyspieszyć pracę nad rozwojem broni chemicznej i biologicznej.

Wzrastało przekonanie, że Irak może być źródłem broni masowego rażenia dla Al Kaidy i innych grup terrorystycznych, które chciałyby uderzyć w Stany Zjednoczone. Pod koniec listopada 2001 r. uwaga Busha zwróciła się więc w stronę reżimu Saddama Husajna

- W zasadzie w atmosferze strachu i poczucia winy w administracji wystarczyło połączyć kropki.

- Dokładnie. Choć dziś wiemy, że doniesienia wywiadowcze o pracach nad bronią masowego rażenia przez reżim w Iraku okazały się fałszywe. Podówczas nie było jednak powodów, by podważać ich wiarygodność. Kiedy więc Amerykanie zdobywali informacje o wysiłkach Al Kaidy, by zdobyć broń masowego rażenia, podejrzewali Saddama o powrót do jego programów zbrojeniowych. W tej atmosferze rosnącego zagrożenia wydarzyło się coś jeszcze, co tylko wzmogło podejrzliwość.

- Co takiego?

- Dosłownie kilka tygodni po atakach z 11 września zaczęły docierać do siedzib amerykańskich instytucji koperty z wąglikiem. Kilku pracowników poczty zmarło z powodu kontaktu z nim. Budynek Senatu trzeba było zamknąć. Sąd Najwyższy musiał przenieść swoje prace gdzie indziej. 18 października 2001 r. czujniki w Białym Domu wykryły obecność rycyny w budynku. Wszystko to tylko wzmacniało poczucie, że atak chemiczny czy biologiczny albo już trwa, albo za chwilę się rozpocznie. Kiedy to wszystko działo się w pierwszych tygodniach po 11 września, wzrastało przekonanie, że Irak może być źródłem broni masowego rażenia dla Al Kaidy i innych grup terrorystycznych, które chciałyby uderzyć w Stany Zjednoczone. Pod koniec listopada 2001 r. uwaga Busha zwróciła się więc w stronę reżimu Saddama Husajna.

(dalsza część rozmowy pod zdjęciem)Bush na pokładzie lotniskowca USS Lincoln już 1 maja 2003 r. ogłosił, że wojna z Irakiem została wygrana. Okupacja kraju trwała jednak aż do 2011 r.:

George W. Bush, 01.05.2003 r.

i

Autor: Reuters/Forum George W. Bush, 01.05.2003 r.

- To wszystko układa się w polityczny syndrom stresu pourazowego, który zapanował w administracji Busha po 11 września. Zamiast trzeźwo patrzeć na rzeczywistość traumy dyktowały decyzje polityczne?

- Zdecydowanie w kręgach administracji prezydenta panował lęk, że nadciąga kolejny atak, a decydenci będą pociągnięci do odpowiedzialności, jeśli do niego dojdzie i będzie to miało dewastujący wpływ na administrację. Ale sama polityka nie była tu motywującym do działania czynnikiem. Lęk przed negatywnym wpływem politycznym wzmacniało niesamowite poczucie odpowiedzialności za bezpieczeństwo Ameryki. Pamiętajmy, że decydenci czuli się winni, że 11 września zdarzył się na ich służbie. Wiedzieli, że byli ostrzegani przed ogromnym atakiem albo na Amerykanów, albo wręcz na same Stany Zjednoczone. Wiedzieli, że nie zrobili wszystkiego, co mogli, żeby do 11 września nie doszło. Oczywiście, nie sugeruję, że nawet gdyby podjęli działania prewencyjne, mogli temu zapobiec. Najważniejsze jest to, że mentalnie czuli, iż nie zrobili wszystkiego, co powinni. To motywowało ich, by zapobiec kolejnym atakom. I choć sam Bush nie wierzył, że za 11 września odpowiadał Husajn, to niepokoił się, że może on zrobić coś, co zwiększy niebezpieczeństwo ataku zwłaszcza za pomocą broni chemicznej lub biologicznej. I nawet nie do końca chodziło o to, że może zrobić to natychmiast.

- Bush niczym system prewencji w słynnym filmie „Raport mniejszości” przewidujący zbrodnie i likwidujący zawczasu przestępców chciał wyeliminować spodziewane niegodziwości Husajna?

- Bush był przekonany, że prędzej czy później samo posiadanie przez Husajna broni chemicznej i biologicznej, a w przyszłości być może także broni jądrowej, sprawi, że będzie mógł szantażować Stany Zjednoczone. To oznaczało, że jeśli Husajn miał broń masowego rażenia, będzie mógł się angażować w lokalne wojny lub regionalne awantury. Samo jej posiadanie będzie zaś odstraszać Stany Zjednoczone i powstrzymywać przed podjęciem działań, które w innym wypadku by podjęły. To wszystko decydenci z administracji Busha mieli na myśli, gdy powtarzali, że Husajn jest nadciągającym zagrożeniem.

- To niezwykle istotny moment w drodze do inwazji na Iraku. Stany Zjednoczone po 11 września porzuciły bowiem doktrynę powstrzymywania na rzecz uderzeń uprzedzających. Administracja widziała gdzieś zagrożenie, więc dążyła do jego szybkiej eliminacji. Irak był pierwszy.

- Rzeczywiście, Stany Zjednoczone przyjęły wówczas oficjalnie politykę prewencji, ale decydenci tłumaczyli, że niekoniecznie oznaczało to rozpoczynanie kolejnych wojen czy działań militarnych. Zawsze mówili o tym jako całym spektrum działań – dyplomatycznych, finansowych, gospodarczych i, owszem, także militarnych. Podkreślam w mojej książce, że nawet w momencie, kiedy Stany Zjednoczone zaczęły tworzyć plany inwazji na Irak, nie oznaczało to, że sam prezydent Bush podjął decyzję, by iść na wojnę. Miał ciągle nadzieję, że uda się osiągnąć założone cele, realizując politykę – jak to wówczas nazywano – przymusowej dyplomacji.

- Na czym ona polegała?

- Chodziło to, by zastraszyć Saddama i otworzyć Irak na inspekcje międzynarodowe oraz zmusić go do ujawnienia i wydania broni masowego rażenia, której posiadania administracja Busha była w tamtym okresie niemal pewna. Jednym z tematów mojej książki jest to, że Husajn miał w tym wszystkim sprawczość. Po 11 września miał ponad rok, by wpuścić z powrotem inspektorów i zademonstrować światu, że tak naprawdę żadnej broni masowego rażenia nie ma. Tymczasem aż do momentu, kiedy jesienią 2002 r. zagrożono mu użyciem siły, a ONZ przyjął w tej sprawie specjalną rezolucję, Husajn opierał się kolejnym propozycjom powrotu inspektorów do Iraku. Miał więc swój udział w tym, że wojna się rozpoczęła. Gdyby po 11 września zachowywał się inaczej, mógł uniknąć wojny. Nie zrobił tego.

- Problem polegał jednak na tym, że przymusowa dyplomacja bez współpracy Husajna był też autostradą do wojny.

- To w ogóle ciekawe, że wówczas nie tylko Amerykanie byli przekonani, że jedynym sposobem zmuszenia Husajna do współpracy była groźba użycia siły. Tak uważali Brytyjczycy, tak uważał Hans Blix, czyli przewodniczący komisji ONZ ds. inspekcji Iraku. To był rzeczywiście trudny dylemat. Jeśli bowiem nie zmobilizowało się siły przeciwko Husajnowi, nie dało się go zagonić do stołu negocjacyjnego. Kiedy jednak zmobilizujesz siłę, stajesz się bardziej skłonny do tego, by jej ostatecznie użyć. Na szali bowiem pojawia się twoja wiarygodność.

- Dało się to rozegrać inaczej?

- Jestem w swojej książce krytyczny wobec tego, jak administracja Busha egzekwowała swoją przymusową dyplomację. Moim zdaniem, nie przedstawiono Husajnowi wystarczająco jasnych zachęt do ujawnienia wszystkiego, co wiązało się z programami produkcji broni masowego rażenia. Myślę, że nie dano mu wystarczająco jasno do zrozumienia, że jeśli pójdzie na współpracę, będzie mógł zachować władzę. Tymczasem Bush wierzył do samego końca, że uda się Husajna do współpracy zmusić i nie będzie musiał iść na wojnę.

- Wielu w administracji, zwłaszcza Dick Cheney, Donald Rumsfeld i Paul Wolfowitz, naciskało, by Husajana pozbyć się siłą. Snuto precyzyjne plany uderzeń, wciągania w atak kolejnych rodzajów sił zbrojnych, ale nie zaprzątano już sobie głowy, co będzie po obaleniu Husajna. Więcej, nikt nie zadawał sobie pytań o koszty i konsekwencje tej wojny. Przyznam, ze to swój sposób niesamowite.

- Rzeczywiście, dość jasno w administracji zdawano sobie sprawę z tego, po co Ameryka miałaby iść na wojnę z Irakiem, ale nie zadawano sobie pytania, czy korzyści płynące z obalenia Husajna i jego reżimu za pomocą armii będą większe niż negatywne tego konsekwencje. To jedna z tych rzeczy, wobec której jestem bardzo krytyczny wobec administracji Busha, że nie oceniono kosztów i konsekwencji tej wojny w jakikolwiek sensowny sposób. Równie dużą krytykę budzi to, że nie przywiązano należytej uwagi temu, co Stany Zjednoczone zrobią w Iraku, gdy reżim upadnie. Brakowało planowania tego, co zrobić w powojennej rzeczywistości. Planiści wojenni nazywali ten okres fazą czwartą i czołowi politycy w administracji poświęcili jej niezwykle mało uwagi.

- Naprawdę nikogo to nie interesowało?

- Na średnim szczeblu biurokracji zastanawiano się, co wydarzy się po zakończeniu działań wojennych. Jednak zarówno sam George Bush, sekretarz obrony Donald Rumsfeld, i jak zwłaszcza szef Centralnego Dowództwa gen. Tommy Franks, który za wysiłek zbrojny w Iraku odpowiadał, nie koncentrowali się na tej kwestii tak, jak tego wymagała sytuacja.

- Na efekty tej ignorancji nie trzeba było długo czekać.

- Faktycznie. Tzw. wyzwolenie i okupacja Iraku niemal natychmiast zamieniły się w katastrofę i tragedię z powodu całej serii błędów, zaniedbań i niewystarczającej liczby żołnierzy obecnych na miejscu. Główną odpowiedzialność za to ponoszą gen. Franks, Rumsfeld i sam prezydent.

- Pierwsza wojna w Iraku prowadzona przez Busha seniora był początkiem jednobiegunowego świata, w którym Stany Zjednoczone były jedynym mocarstwem. Druga wojna w Iraku prowadzona przez Busha jr oznaczała koniec tej krótkiej epoki amerykańskiej hegemonii. Amerykańska pycha była winna tej brzemiennej w skutki wojnie?

- Cóż za ironia historii, że to samo miejsce było początkiem i końcem tej epoki, prawda? Wojna w Iraku wybuchła z powodu mieszanki strachu, siły i pychy. Jak już wyżej wyjaśniłem, władze amerykańskie autentycznie bały się powtórki z 11 września. Jednocześnie wierzyły, że mają siłę, by poradzić sobie z zagrożeniami, które dostrzegały. Były też niesamowicie zainspirowane tym, co wówczas uważały za swój ogromny sukces w Afganistanie – obalenie Talibów i stworzenie rządu pod wodzą Karzaja. To było dla nich potwierdzenie, że Stany Zjednoczone mają siłę, możliwości i wystarczająco dużo wyobraźni, by obalić jeden reżim i zastąpić go innym. Jeśli chodzi o pychę, to Amerykanie byli przeświadczeni, że skoro wygrali zimną wojnę, a Polacy czy Węgrzy sławili amerykańskie wysiłki na rzecz obalenia radzieckiego komunizmu, to Irakijczycy docenią obalenie Husajna. Pycha polegała na tym, że nie rozumieli tego, co motywuje Irakijczyków. Nie rozumieli, że bezpieczeństwo, porządek i stabilność w Iraku w rzeczywistości będą dla nich ważniejsze niż wyimaginowana obietnica demokratyzacji kraju i osobistej wolności. Amerykanie myśleli, że Irakijczycy będą ich witać, jak to określi Bush, czekoladkami i kwiatami. Jak nazwać to inaczej niż zwykłą pychą?

Rozmawiał Tomasz Walczak