Zacznę od końca. O tym, że Wałęsa to "Bolek", wiadomo było "od zawsze". Już w latach 80., kiedy część kolegów z Solidarności nie miała co do tego wątpliwości, a inni taką agenturalną robotę przewodniczącego podejrzewali. Mimo że Wałęsa zaprzeczał, a nawet zaklinał się na wszystkie świętości. Jeśli pojawiały się jakiekolwiek wątpliwości, rozwiała je (a przynajmniej powinna była rozwiać) praca badawcza Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka.
Teraz odnośnie do przejęcia materiałów po komunistycznym zbrodniarzu. Czy to rzeczywiście sukces? Bo wdowa Maria Kiszczak najpierw została ugoszczona w IPN, w konsekwencji czego... przeszukano jej dom. Podobno nawet żadnej rewizji nie było, tylko pani generałowa została poproszona o wydanie dokumentów. A zatem mogła zdjąć jakieś materiały np. z pawlacza i powiedzieć, że to wszystko. Czyli przekazać to, co chciała. Czy tak rzeczywiście było?
I pytanie podstawowe: czy dokumentów czerwonego dygnitarza nie można było przejąć już dawno? Bo IPN powstał w 1999 roku. Prof. Antoni Dudek, przewodniczący kolegium Instytutu, tłumaczy, że na wejście do domu Kiszczaka nie pozwalały... przepisy. Że nikt nie złożył doniesienia. Ale czy faktycznie takie formalne zawiadomienie było niezbędne? Gdyby w ten sposób działały służby innych państw, nie miałyby żadnych efektów.
I co najważniejsze. Czesław Kiszczak już dawno przechwalał się, że ma kwity na znane osoby w państwie. W wywiadzie dla "SE" mówił, że swoich agentów często ogląda w telewizji. Czy nie spełniało to wymogów doniesienia? Czy w ten sposób Kiszczak nie doniósł sam na siebie? Wystarczyło wyciągnąć z tego wnioski. Wtedy prawdę o Wałęsie-Bolku mogliśmy potwierdzić już kilkanaście lat temu, a Kiszczaka skazać także za nielegalne przechowywanie dokumentów. Czy akta innych żyjących komunistycznych morderców też poznamy dopiero po ich śmierci? Kiedy nie będzie już kogo ścigać...
Sprawdź: Andrzej Gwiazda: Te dokumenty mogą być szokujące, ale nie muszą