Jeszcze bardziej mnie zdziwiło, kiedy zobaczyłem Łukasza Szumowskiego na egzotycznych, zagranicznych wakacjach. Jasne, urlop zdobycz socjalna. Pan były już minister pewnie tą ministerialną orką od marca poczuł się wyjątkowo zmęczony i ja go doskonale rozumiem. Ale oczekiwałbym jednak, że skoro już schodzi z pokładu państwa, to poczeka, zanim się zaokrętuje na luksusowy jacht na Wyspach Kanaryjskich, aż zmieni go nowy kapitan. Że dopilnuje, by przekazanie władzy odbyło się płynnie, a kluczowy w walce z koronawirusem resort zdrowia będzie jednak miał szefa pełną gębą, a nie osobę rolę szefa tylko pełniącą do czasu zaprzysiężenia nowego ministra.
W normalnych czasach pewnie w ogóle nie zwróciłoby to naszej uwagi. Ministrowie przychodzą i odchodzą. W międzyczasie w resortach panuje krótsze lub dłuższe bezhołowie. W mniej istotnym z punktu widzenia bezpieczeństwa obywateli ministerstwie też byśmy taką sytuację zignorowali. Czy świat zatrząsłby się w posadach, gdyby akurat teraz zabrakło ministra aktywów państwowych albo środowiska? Nie. Jednak Ministerstwo Zdrowia to co innego.
Wiem, że na złożeniu dymisji kończy się formalnie odpowiedzialność Łukasza Szumowskiego za ten obszar państwa, ale w tej nadzwyczajnej sytuacji powinien czuwać, by przygotowania do jesiennej eksplozji zachorowań (bo takie trwają, prawda?) jednak szły swoim torem, a na ewentualne niespodziewane wydarzenia można by natychmiast zareagować. Nie wymaga to szczególnego bohaterstwa. Wymaga elementarnej odpowiedzialności za obywateli. Urlop mógł jednak chwilę poczekać.