"Super Express": - Od lat wmawia się, szczególnie młodym ludziom, że umowy cywilnoprawne - czyli zwykłe śmieciówki - to doskonała szansa dla pracowników, żeby żyło im się lepiej niż na etacie. Z badań GUS wynika jednak, że niewielu ma szansę porównać obie formy zatrudnienia i wybrać lepszą dla siebie. Aż 85 proc. pracowników na umowach-zleceniach nie miało wyboru - zostali do nich zmuszeni. Jak pan ocenia te dane?
Michał Syska: - Pokazują one, jak duża jest skala nadużyć ze strony pracodawców. Umowy cywilnoprawne przewidziane są do wykonywania specyficznych prac. Nie mają zastępować etatu, który powinien być normą, jeśli zaistnieje stosunek pracy. Problemem w Polsce nie jest więc samo istnienie tego typu umów, ale niezgodne z prawem zastępowanie nimi kodeksowych umów o pracę. Powinien to być sygnał dla rządzących, że potrzebna jest zdecydowana reakcja ze strony instytucji państwowych. Niewątpliwie trzeba wzmocnić pozycję Państwowej Inspekcji Pracy, która by z tą patologią mogła skutecznie walczyć.
- Słyszymy jednak, że w budżecie na ten rok PIP zabrano część pieniędzy na funkcjonowanie.
- Musi to budzić niepokój. Tak samo jak propozycje nieoficjalnego koalicjanta PiS, czyli Kukiz'15, który chce zmniejszyć uprawnienia PIP. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Bardzo niepokojące jest natomiast to, że nie tylko sektor prywatny, ale także instytucje państwowe stosują proceder niezgodnego z prawem zatrudniania na umowach śmieciowych. Z badań, które nasz Ośrodek przeprowadził, wynika, że nagminnie rezygnują one z zatrudniania personelu technicznego, wynajmując do tego firmy, w których sprzątaczki czy ochroniarze pracują na umowach cywilnoprawnych. To tym bardziej absurdalna sytuacja, że państwo samo siebie oszukuje.
- W jaki sposób?
- Im mniej etatów, a więcej umów śmieciowych, tym niższe wpływy do budżetu z podatków i tym wyższe nakłady na politykę społeczną. Wraz z upowszechnieniem się umów cywilnoprawnych rośnie armia biednych pracujących, czyli ludzi zatrudnionych na niskich pensjach bez podstawowych świadczeń socjalnych. Prędzej czy później staną się oni osobami ubiegającymi się o pomoc społeczną.
- Od lat słychać postulaty środowisk pracodawców i liberałów, że trzeba w Polsce więcej wolności gospodarczej, swobodnego kształtowania stosunków pracy, by gospodarka jeszcze szybciej się rozwijała. Czy jednak te dane GUS to nie potwierdzenie, że ta wolność u nas już od dawna jest, a nawet wymknęła się spod kontroli?
- To też pokazuje głębszy problem. Ten mianowicie, że polska gospodarka jest w światowym systemie kapitalistycznym gospodarką peryferyjną i nieinnowacyjną. Gdyby opierała się na nowoczesnych sektorach przemysłu, tworzyłaby więcej dobrych miejsc pracy. My całą konkurencyjność chcemy budować na niskich kosztach pracy. Wracając do pytania, rzeczywiście, nasz rynek pracy jest rynkiem pracodawcy. Duża rezerwowa armia siły roboczej sprawia, że dla wielu nawet głodowe stawki są kuszące i pracodawcy wykorzystują tu swoją przewagę. Problemem jest też brak silnych związków zawodowych, zwłaszcza w sektorze usług. To sprawia, że siła przetargowa pracowników jest mniejsza. Całe szczęście istnieje już orzeczenie TK, które daje możliwość zrzeszania się w związkach zawodowych osobom zatrudnionym na umowach śmieciowych.
- Niestety, na razie wyrok TK nie został przekuty w prawo.
- To oczywiście jest problemem, który trzeba jak najszybciej rozwiązać. Niemniej otwiera to drogę do zmian i daje szansę, by zwiększyć pozycję pracowników i w ten sposób ograniczyć nadużywanie umów cywilnoprawnych przez pracodawców. To lepszy pomysł niż ozusowienie umów śmieciowych, które proponuje rząd. Jest to bowiem jedynie pudrowanie patologii, które na naszym rynku pracy funkcjonują. Trzeba domagać się, by pracodawcy, zatrudniając, przestrzegali prawa i tam, gdzie istnieje stosunek pracy, stosowali etat, a nie śmieciówki.
Zobacz także: Patryk Jaki: Internauci muszą się czuć wolni