"Super Express": - Podobała się panu wczorajsza debata byłego ministra finansów z obecnym?
Kamil Durczok: - Zazwyczaj kładę się spać o dziewiątej wieczorem, bo wcześnie rano wstaję. Tym razem zrobiłem wyjątek, ale żałuję, bo się kompletnie nie opłacało. Najkrótszą ocenę wczorajszego widowiska wystawił mój znajomy, który napisał mi SMS-a, że po dwudziestu minutach dyskusji włączył się do niej pilot - po prostu żona wzięła pilota i przełączyła na inny program.
- A tak na serio?
- To była debata czysto ekspercka, bardzo skomplikowana i wielowątkowa. Nie przyniosła oczekiwanych, w miarę prostych odpowiedzi na choć kilka skomplikowanych zagadnień. Były to jedynie profesorskie wynurzenia, niemające nic wspólnego z językiem powszechnie zrozumiałym. W ten sam sposób co przez ostatnie miesiące powtarzano stare argumenty i w efekcie nie doprowadzono do żadnych wniosków. To stracone półtorej godziny i stracona szansa.
- Jak wypadli sami zainteresowani?
- Trochę bardziej swobodny był Jacek Rostowski. Ale wykorzystywał swoją nonszalancję w sposób tyle mało urokliwy, co chwilami prowokujący - poprzez wielokrotne przerywanie Leszkowi Balcerowiczowi. Kilka razy powinien był zostać przywołany do porządku. Jednak nie doczekał się reakcji prowadzących, a ci mają przecież obowiązek bezwzględnie egzekwować równe reguły debaty. Przez to Balcerowicz częściej ulegał emocjom i jego przekaz był mniej swobodny. Obaj redaktorzy, choć osobno znakomici w swych rolach, tutaj albo nie mieli pomysłu na debatę, albo nie umieli go zrealizować. Zresztą - co zabawne - sami stwierdzili na koniec, że się nie udało. Mieli do czynienia z dwiema bardzo silnymi osobowościami i trzeba ogromnej umiejętności, skupienia i dyscypliny, aby zapanować na takimi postaciami.
Kamil Durczok
Szef "Faktów" TVN