Andrzej Ż. w emocjonalny sposób opisuje, jak zwolniono go z pracy w warszawskim urzędzie skarbowym za to, że nie godził się na panującą tam korupcję. Wyrzucony na bruk szukał sprawiedliwości. O pomoc zwrócił się, jak pisze, do odpowiedzialnej za walkę z korupcją minister Julii Pitery, znanego z troski o zwykłych obywateli Grzegorza Napieralskiego, Jarosława Kaczyńskiego, Ministerstwa Finansów, któremu podlegają urzędy skarbowe, i do Kancelarii Premiera. Ale nikt nie zainteresował się jego sprawą. Nikt nie sprawdził, czy jego doniesienie o korupcji jest prawdziwe.
Nie wiem, czy historia skreślona ręką Andrzeja Ż. jest prawdziwa, ale niestety brzmi wiarygodnie. Korupcja to u nas wciąż rzecz powszednia. Podobnie jak pogarda polityków wobec zwykłych ludzi, o których przypominają sobie zazwyczaj tylko w czasie kampanii wyborczej.
Od kilkunastu dni mamy festiwal spotkań polityków ze zwykłymi obywatelami. W świetle fleszy chętnie poklepią po ramieniu hodowcę papryki albo zetrą łzę z policzka zatroskanej kobiety. Niestety, Andrzej Ż., w przeciwieństwie do "Paprykarza" i pani z Kutna, miał pecha. Nie znalazł się na trasie przejazdu "Tuskobusu" i konwoju Kaczyńskiego, więc żaden polityk nie wysłuchał jego problemów. W akcie desperacji podpalił się pod Kancelarią Premiera. Teraz politycy nie odejdą od jego łoża. Przynajmniej do 9 października.