Oczywiście, wszyscy już mamy dosyć obostrzeń, ograniczeń i nakazów związanych z pandemią. Jedni tęsknią za ludźmi, jakąś namiastką normalności, drudzy wyrywają sobie włosy z głowy, ponieważ za walkę z koronawirusem płacą wysoką cenę, kiedy ich biznesy nie mogą działać, a pracownicy tracą pracę. Rozumiem i jednych, i drugich. I wyjątkowo rozumiem w tej sytuacji rząd.
W ościennych krajach wracają pełne lockdowny. Niemcy, Czechy, Litwa – tam już trwa niemal stan wyjątkowy. Godziny policyjne, zakazy podróży i świątecznych spotkań rodzinnych są odpowiedzią kolejną falę zachorowań. Ona nie ominie także Polski i jej uderzenie bez przygotowania w sytuacji, gdy nadal mamy kilkanaście tysięcy odnotowanych zakażeń, umieralność nadal jest jedną z najwyższych w Europie, a system zdrowia permanentnie funkcjonuje na granicy zapaści, mogłaby się skończyć całkowitą katastrofą. Stąd, tłumaczy rząd, by między świętami a końcem ferii szkolnych wprowadzić większe ograniczenie, by tego wszystkie uniknąć. Dramatyczny wzrost zachorowań wykoleiłby też planowaną akcję szczepień, która jest naszą jedyną nadzieją, by z pandemią sobie poradzić i ograniczyć zgony związane z korona wirusem.
Oczywiście, nie ma na razie co liczyć, że po 18 stycznia wszystko zacznie wracać do normy. Możliwe, że najgorsze nadal przed nami. Tym bardziej trzeba ograniczać możliwości zakażeń teraz, więc z ciężkim sercem trzeba rządowi przyznać słuszność.
Na plus rządowi trzeba zapisać, że tym razem ogłosił swoje decyzje z sensownym wyprzedzeniem, a nie kilkanaście godzin przed wejściem ograniczeń w życie, jak to ma od jesieni w zwyczaju. Obostrzenia będą bolesne, ale przynajmniej unikniemy przy tym tradycyjnego chaosu. A to, jak na rządowe standardy, dużo.