Możliwość tak radykalnego kroku zapisano w jednej z „tarcz antykryzysowych”. Rozumiem, że to kwestia oszczędności dla budżetu i tak już napęczniałego wydatkami na walkę z kryzysem. Jeśli jednak politycy uznają, że przy utrzymaniu ich niskich zarobków, w polityce będzie dominować selekcja negatywna, a co mniej prawi z nich dadzą się kupić lobbystom, to co powiedzieć o urzędnikach?
Większość z nich nie zarabia kokosów. Zarabia zasadniczo źle. Jeśli teraz jeszcze obniży im się pensje, to niewielu sensownych ludzi będzie się garnąć do urzędniczej orki. Ci, co w „branży” zostaną, raczej nie będą chcieli się wykazywać. A do tego, by państwo nagle się nie zacięło lub wykoleiło, potrzebujemy zadowolonych, dobrze opłacanych urzędników, którym się chce przedzierać przez labiryntu przepisów, biurokracji i niemocy państwa. To oni bowiem sprawiają, że jest ono dobrze naoliwionym mechanizmem. Możemy uważać urzędników za darmozjadów, ale bez nich nic by się nie dało.
Inna sprawa to pozbawienie dużej grupy urzędników pracy i części zarobków. Każdy sensowny ekonomista powie, że w czasie kryzysu – a z nim przecież mamy i jeszcze jakiś czas będziemy mieli do czynienia – nie zabija się popytu. Stymuluje się go. Zachęca się ludzi do konsumpcji, kupowania towarów i usług, bo jeśli rzesze obywateli z tego zrezygnują, i tak już poturbowana gospodarka wpadnie w jeszcze większe kłopoty. Zwłaszcza państwo jako pracodawca musi o tym pamiętać. Zwolnienie urzędników lub obniżanie im pensji to pozorne oszczędności, którymi można się pochwalić politycznie, ale będzie to cios i dla gospodarki, i dla budżetu państwa. Dlatego radziłbym się rządowi zastanowić, czy naprawdę chce oszczędzać na urzędnikach, bo dla doraźnych zysków wizerunkowych, może dołożyć się do kryzysu, z którego ciężej będzie nam wyjść.