Zaczęło się od paniki konsumpcyjnej. Kiedy rząd wprowadzał pierwsze ograniczenia, sklepowe półki pustoszały, bo baliśmy się, że zaraz nie będzie co jeść, gdy załamią się łańcuchy dostaw. Sam pamiętam, gdy strach budził mijany na ulicy człowiek, bo nie wiedzieliśmy, jak bardzo zaraźliwy jest wirus. Doskonale pamiętam, gdy moja urocza małżonka przez pierwsze tygodnie pandemii zarządzała mycie wszystkich zakupów. Powrót o 2 w nocy z marketu i godzina pucowania nabytych dóbr deficytowych to z dzisiejszej perspektywy niezły absurd. Ale absurd nie zniknął.
Pamiętacie Państwo delegację rządową witającą jak mannę z nieba kontrabandę bezużytecznych chińskich maseczek, które przyleciały do nas największym samolotem świata? Albo kiedy rząd zamykał wstęp do lasów, bo by nas komary pozarażały? Albo kiedy premier Morawiecki ogłaszał latem, że koronawirusa nie ma co się bać, bo jest w odwrocie? Nie zabrakło też skandali jak ten z zakupem przez Ministerstwo Zdrowia respiratorów od handlarza bronią, które do niczego się nie nadają. Nie zabrakło też teorii spiskowych, do których rękę przykładali posłowie Konfederacji.
Przede wszystkim jednak okazało się, że państwo trzyma nam się na gwoździk i taśmę klejącą. Wszystkie problemy, które przez lata udało się pudrować spokojnymi czasami, nagle wybuchły nam w twarz. Zwłaszcza służba zdrowia, która od początku pandemii ledwie zipie i trzyma się tylko na poświęceniu personelu medycznego. Pandemia obnażyła też niemoc i niedofinansowanie licznych instytucji państwa, takich jak choćby sanepid, a także pokazała jak dotychczasowy ład społeczno-gospodarczy zawiódł – zwłaszcza tych licznych z nas, którzy zatrudnieni na śmieciówkach byli pierwszymi do zwolnień, kiedy przyszły niepewne czasy. Teraz liczymy, że państwo zadziała chociaż raz sprawnie w pandemii i przeprowadzi z sukcesem akcje szczepień. Tu przynajmniej są jakieś powody do optymizmu.