Oba te wydarzenia wywołały ogromną radość. Politycy raczej stanęli na wysokości zadania i obłudnie, bo obłudnie, ale nie dali po sobie poznać, że cieszą ich te niepowodzenia. Natomiast dziennikarze, publicyści i tzw. zwykli ludzie aktywni w mediach społecznościowych bez żenady świętowali. Lud prawicowy miał uciechę z kłopotów Trzaskowskiego, choć tak naprawdę to były
kłopoty Wisły. Lud opozycyjny otwierał szampany, bo prezydent USA nie przyjechał do Polski PiS, chociaż tak naprawdę nie przyjechał do Polski. Gdybyż można było w tym wypadku zwalić winę – jak zwykle – na polityków. Ale niestety nie tym razem. W tym wypadku to przede wszystkim my, zwyczajni ludzie, zachowywaliśmy się jak bezrozumni fanatycy, zacierając obleśnie rączki z satysfakcji, że tym, których nie lubimy, przytrafiła się przykrość. Tymczasem przykrość przytrafiła się nam wszystkim. I jeśli tego nie widzimy, to znaczy, że kiepsko z nami.
Jest to niestety kolejny dowód na to, że w Polsce zanika coś, co nieco patetycznie zwie się dobrem wspólnym. Dobro wspólne to taka zaprawa, która różne elementy spaja w jedną substancję zwaną społeczeństwem. Trzeba dbać o te resztki, bo się rozpadniemy.