Podobnie byłoby w Kolonii, gdzie ostatnie pięć dni karnawału w pełni zasługuje na tradycyjną nazwę „szalonych”. I nikogo wówczas nie dziwi, że bibliotekarka na uniwersytecie przyjdzie do pracy przebrana za – powiedzmy – pszczółkę. A kelner w restauracji będzie na przykład panem żabą. A przecież w wielu innych miejscach na świecie jest podobnie. To nie jest kwestia zamożności, bo ostatki świętują przecież i bogaci Niemcy, i dalece biedniejsi Brazylijczycy.
I tylko trudno zrozumieć, dlaczego w Polsce karnawał finiszuje tak dyskretnie. Dlaczego u nas z zapustów (jak głoszą zakurzone księgi polskiej tradycji kiedyś hucznie obchodzonych) pozostał tylko ogryzek. Parę pączków i faworków przegryzionych pospiesznie nad klawiaturą w pracy. Owszem – tu i ówdzie trafi się jakiś bal – zazwyczaj biletowany i odstraszający arystokratycznymi pretensjami. To jednak nieporozumienie, bo ostatki powinny być przecież świętem ludowym. A do tego wspólnotowym. W przeciwieństwie do Bożego Narodzenia czy majówki, gdy zamykamy się w gronie najbliższych.
Tymczasem zapusty to czas, gdy ludzie wyłażą ze swoich skorup na ulice miast i spędzają czas z innymi. Bez patriotycznego sztafażu 11 listopada czy religijności Bożego Ciała. Wydurniają się, krzyczą i świętują. Ładując akumulatory na przyszłość. Kiedyś chodziło o to, by mentalnie przygotować się do dwóch rzeczy. Faktycznego przednówka, gdy zapasy ulegały wyczerpaniu. Oraz do Wielkiego Postu, który miał być również czasem duchowej wstrzemięźliwości.
Dziś mam wrażenie, że porządny finisz karnawału bardzo by nam się przydał na cały następny rok życia w kapitalizmie. Kieratu, co znów będzie od nas wymagał śmiertelnej powagi, odpowiedzialności i egoistycznego pilnowania swojego własnego interesu.