Trwają lamenty nad płacą minimalną. Krzyczą, że za wysoka i gospodarka od niej upadnie. Albo, że przedsiębiorcy się obrażą i przerzucą koszty na ludzi. Klasyczny zestaw liberalnych wymówek. A przecież fakty są takie: szybki wzrost płacy minimalnej to najlepsze, co może się naszemu krajowi przytrafić.
Temat wzrostu minimalnego wynagrodzenia został przez PiS w ostatnich latach mocno zaniedbany. Owszem, rząd miał świetny start, gdy Beata Szydło podciągnęła płacę przebijając nawet postulaty związków zawodowych. Ale potem dynamika osłabła. Dziś PiS chwali się, w latach 2015-2019 tempo wzrostu minimalnego wynagrodzenia wyniosło ok. 25 proc. Wielkie rzeczy! Tylko przypomnę, że to mniej niż za pierwszej Platformy (2007-2011). I tyle, co za drugiej (2011-2015). Czy naprawdę jest się czym chwalić?
Dużo ważniejsze jest pokazywanie argumentów, że przecież wzrost płacy minimalnej to cała masa ekonomicznych korzyści. Po pierwsze, zwiększa się w ten sposób dochody najsłabiej zarabiających gospodarstw domowych. Czyli tych, których jest najwięcej. A ponieważ jest ich najwięcej, to poprawa ich stanu posiadania natychmiast przekłada się na wzrost popytu. Na czym w konsekwencji korzystają również przedsiębiorcy, którzy mają komu sprzedawać swoje produkty.
Po drugie, im mniej jest w gospodarce niskich płac tym większa szansa, że gospodarka zacznie się unowocześniać. We wczesnych latach III RP płaca minimalna rosła powoli (np. 12 proc. za rządów SLD). W efekcie przedsiębiorcy nie musieli inwestować w innowacje. Konkurencyjność zapewniało im to, że mieli dostęp do zasobów taniej pracy. A potem było zdziwienie, że Polska to montownia, a przełomowe innowacje zawsze powstają gdzieś indziej.
Po trzecie wyższa płaca minimalna ogranicza nierówności. Dlaczego? Bo po prostu bogaci (przedsiębiorcy, posiadacze kapitału) są zmuszeni się trochę bardziej podzielić osiąganymi zyskami. Wielu z nich tego nie akceptuje, bo przyzwyczaili się do swojej uprzywilejowanej pozycji. Stąd te medialne wyrzekania na płacę minimalną.
Jeśli więc Zandberg proponuje 2700 zł, a przebija go Kaczyński rzucając na stół 3000, to nie jest to zła wiadomość. Przeciwnie. Polskim pracownikom się to po prostu należy!