„Pepsi czy może Cola?” – do tego przez wiele poprzednich dekad sprowadzał się cały polityczny wybór Ameryki. Kolejni prezydenci byli jak aktorzy - wynajęci do odegrania roli w nowej odsłonie gry pozorów o nazwie „liberalna demokracja”. W gruncie rzeczy ich zadaniem było jednak pilnowanie, by w systemie (mimo szumnych zapowiedzi „zmiany”) faktycznie nie zmieniło się nic. System oparty na olbrzymich nierównościach i wyzysku społecznym oraz rasowym miał się nadal kręcić. Tak, by najsłodsze owoce globalizacji mogły być pałaszowane przez prawdziwych imperatorów: najpierw (do roku 2008 ) sektor finansowy, a potem przez branżę nowych technologii spod znaku FANGA (Facebook, Apple, Netflix, Google i Amazon). A ludzie? Mieli się ekscytować czymś innym i gardzić sobą nawzajem. Wielkomiejska klasa średnia miała się bać religijnej prawicy. Ta ostatnia zaś winna gardzić migrantami z Meksyku. Drżącymi przez deportacją, jeśli tylko zaczną domagać się od życia więcej niż sprzątanie toalet w domach klasy średniej. I tak w kółko.
Sukces Trumpa na moment wprawił ten system w konfuzję. Nie o samego Trumpa tu jednak chodziło. Owszem, z powodu swej bufonowatości i narcyzmu nawet nieźle się do roli straszaka nadawał. Z drugiej strony jego propozycje nigdy nie były jakimś faktycznym zagrożeniem dla istniejącego układu sił. Elity Trumpa nienawidziły nie dlatego, że był Trumpem. Natrafił na nienawiść, bo jego wybór był symbolem, że elity nie mają już monopolu na mówienie ludziom, co jest dobre, a co złe.
To dlatego ostatnie cztery lata w Stanach wyglądały tak, jak wyglądały. Establishment zainwestował siły i środki fundując Ameryce kolejne sezony serialu o nazwie „Ten straszny Trump”. Prezydent – jak to on – grał w tę grę, bo schlebiała jego ambicjom. Ale dalekosiężnym celem było i jest przecież coś innego. Zniechęcenie ludzi do kolejnych prób buntu. Zabezpieczenie przed sytuacją, gdy w końcu przyjdzie ktoś, kto faktycznie będzie chciał ten amerykański system wyzysku rozsadzić. Czy takie straszenie przynosi skutek zobaczymy już dziś.