Kiedy czytamy, jak szybko można pokonywać odległości między miastami Francji, Włoch czy Niemiec, możemy zielenieć z zazdrości. Jeszcze dotkliwszej, gdy studiujemy rozkłady jazdy czeskiego Pendolino z Ostrawy do Pragi, gdy patrzymy na gęstą sieć połączeń kolejowych w kraju naszych południowych sąsiadów.
Kilka lat temu codziennie około godz. 15 na dworcu w Nowym Sączu spotykały się dwa pociągi. Jeden z nich jechał do Budapesztu, a drugi do Warszawy. Oba osiągały swój cel tuż po godz. 21. Linię kolejową zbudowano jeszcze w XIX wieku w kraju, który nosił nieco dziwną nazwę Austro-Węgry.
Drugą linię, która łączy Nowy Sącz z Chabówką i koleją z Krakowa do Zakopanego - także. Dziś linia na Chabówkę jest praktycznie nieczynna, a tą drugą można dojechać tylko do Krynicy. Wprawdzie gdy minister Grabarczyk otwierał odbudowany po powodzi most, mówił coś o drodze wiodącej na Bałkany, ale na razie nawet granica słowacka jest poza zasięgiem kolei.
Kolej w Polsce to katastrofa
Od kilku lat z Nowego Sącza nie jeździ żaden pociąg do Warszawy. Podróż do Krakowa trwa trzy godziny i raczej się wydłuża, niż skraca. Na mapach dostępności drogowej i kolejowej Beskid Sądecki jest coraz bardziej peryferyjny. I nie jest pocieszeniem, że zamiast budować Koleje Dużych Prędkości, staliśmy się krajem rekordowych czasów podróży także na innych liniach - nad Bałtyk czy na Dolny Śląsk.
W przypadku autostrad kolejne rządy mają jeszcze wytłumaczenie dotyczące załatwiania żmudnych formalności związanych z własnością gruntów i przebiegiem tras. W przypadku kolei trudno znaleźć rozsądne uzasadnienie cywilizacyjnej katastrofy, która czyni z nas kraj nieprzyjazny dla turystów i własnych obywateli.
Kto ponosi winę za ZANIEDBANIA na kolei
Gdzie leży przyczyna tego zaniedbania? Przecież nie w sile kolejarskich związków, które są ofiarą przyjętych rozwiązań. Nie w państwowym charakterze kolei - wszak postępy komercjalizacji nie wyprowadzają nas z regresu, a przeciwnie - pogłębiają kryzys, a ponadto dobry stan kolei na Zachodzie nie jest wynikiem ich prywatyzacji.
To, co stało się w ostatniej dekadzie w PKP, jest swego rodzaju obrazem całości przestrzeni państwowej: doszło do rozwoju warstwy zarządzającej, bez jakichkolwiek pozytywnych rezultatów. O ile w wielu innych wymiarach słabość państwa może zostać złagodzona istnieniem prywatnych substytutów, o tyle na kolei jest to - niestety - niemożliwe.
Co więcej, kolej działa w warunkach daleko posuniętej przejrzystości. Kiedy przed kilkunastoma laty władze dopuściły do ruchu pociągów Centralną Magistralą Kolejową wydawało się, że zrobiliśmy wielki krok cywilizacyjny. Dystans między Warszawą a Krakowem zmalał do 2 godzin i 35 minut. Potem zaczął rosnąć i dziś przyzwyczailiśmy się do trzech godzin. Podobnie na innych trasach. W innych dziedzinach życia można ukryć cywilizacyjną katastrofę sprytnie konstruowanymi statystykami. Na kolei dane są oczywiste i łatwo dostępne.
Raport premiera "Polska 2030" bez wizji zmian
Polacy mają często poczucie, że politycy psują państwo, na czele którego stoją. Ale poza sferą kolei często brak im dowodów. Co więcej, ogromny strumień środków europejskich, płynący na liczne przedsięwzięcia modernizacyjne, pozwala ukryć fakt, że w istocie w wielu dziedzinach jest podobnie jak w przewozach pasażerskich. Instytucje publiczne przywykły do funkcjonowania na zwolnionych obrotach, do wygodnej bylejakości, do tego okropnego "jakoś to będzie", którego złowrogie echo przebija przez smoleński raport Jerzego Millera.
W przygotowanym przez intelektualne zaplecze premiera raporcie "Polska 2030" jako największe zagrożenie wskazano możliwość "dryfu rozwojowego", chaotycznego procesu, w którym nikt - a zwłaszcza centralne ośrodki decyzyjne - nie dysponuje jakąś wizją zmian instytucjonalnych, ekonomicznych, infrastrukturalnych, społecznych.
Raport ten, może ze względu na objętość, nie został chyba przez ministrów przeczytany. Dryf stał się bowiem stylem rządzenia, coraz powszechniejszym także na niższych szczeblach administracji. Gdyby ktoś złośliwy na rok zakręcił kurek z europejskimi środkami, a na placach budów zostałoby to, co potrafimy zrobić za swoje, wówczas słowo "dryf" spokojnie można byłoby zastąpić słowem "zastój".
Dziś rząd polski może sobie lekceważyć faktyczne wykluczenie komunikacyjne Nowego Sącza i wielu innych miast, leżących na terenach, które rządzący znają jedynie z wakacji w latach dziecięcych. Jednak zamiast modelu "koncentracyjno-dyfuzyjnego", dzięki któremu rozwój cywilizacyjny miał się rozpływać z wielkich miast ku peryferiom, mamy coraz bardziej do czynienia z zapaścią, która wcześniej czy później podejdzie pod rogatki miast.
Jej przyczyną nie jest kryzys gospodarczy, wady narodowe Polaków czy krnąbrność opozycji. Państwo nie dysponuje dziś odpowiedzią na żaden polski problem, bo to ono - a zwłaszcza jego instytucje - jest problemem numer jeden. A koleje są tylko okienkiem, przez które skalę problemu widzimy.
Rafał Matyja
Politolog i publicysta, wykładowca akademicki
Artykuł pochodzi z nowego tygodnika opinii: "to ROBIĆ!"Tygodnik to ROBIĆ! ukazuje się w każdy wtorek jako bezpłatny dodatek do Super Expressu. |