"Super Express": - Na początek gratuluję - kolejne, piąte dziecko. Postanowił pan świętować w warszawskim klubie Enklawa i co się wydarzyło?
Przemysław Wipler: - Nie świętowaliśmy w tym klubie. Trafiliśmy tam na sam koniec. Z przyjaciółmi poszliśmy na kolację, a potem na drinka.
- Mówi pan "poszliśmy". Z kim pan był?
- Z trzema przyjaciółmi.
- Sami mężczyźni?
- Tak. Weszliśmy na drinka do tego lokalu i kiedy wychodziliśmy...
- Razem? Pytam, czy będzie miał pan świadków.
- Będę miał, jeśli zacznie się jakieś postępowanie. Na razie trwa atak medialny policji. Przekazano dokumenty prokuraturze i monitoring z miejsca zdarzenia, który jest tutaj kluczowy. Czekam, czy zostaną mi postawione jakiekolwiek zarzuty. Jeżeli nie, na pewno ja będę stawiał zarzuty.
- Pan w prokuraturze jeszcze nie był, żeby złożyć zarzuty wobec policji?
- Nie.
- Na co pan czeka?
- Na wyjaśnienie mojej sytuacji prawnej. Po rozmowach z prawnikami uznaliśmy, że trudno, abym w jednym procesie był atakowany, a w drugim sam atakował. Najprawdopodobniej doniesienie złoży jeden z moich świadków.
- Co się wydarzyło? Jest ok. 4 rano, a jak mawiał Humphrey Bogart, nikt o 4 rano nie jest trzeźwy.
- Zazwyczaj jestem trzeźwy, bo o tej porze zazwyczaj śpię. Była awantura przed klubem, szarpanina, gestykulacje.
- Wszystko pan pamięta?
- Mam problem z tym, co się działo, kiedy zostałem już pobity.
- Do tego czasu wszystko pan pamięta?
- Tak. Była szarpanina przed klubem, w której, moim zdaniem, brali udział klienci z bramkarzami. To do nich przyjechała policja. Nieciekawie to wyglądało, podszedłem zapytać, co się dzieje. Powiedziano mi, żebym sobie poszedł, bo inaczej sam się mogę załapać.
- Co pan powiedział policji?
- Prawnik prosił mnie, żebym nie wchodził zbytnio w szczegóły. Opowiem o wszystkim przed sądem. Nie chcę dawać szansy tym, którzy mnie teraz oskarżają, aby dostosowywali swoje oskarżenia do moich słów.
- Powiedział pan, że jest posłem? Słyszeli to pana świadkowie?
- Tak. Wydaje się, że nie neguje już tego ani policja, ani pan minister Sienkiewicz.
- Pokazał pan legitymację poselską?
- Nie dano mi szansy. Gdy powiedziałem, że chcę po nią sięgnąć, dostałem gazem, zostałem przewrócony na ziemię i zaczęto traktować mnie tak, jak się traktuje ludzi pod wpływem alkoholu - z brutalnością i poczuciem, że można z nim robić wszystko.
- Co dzieje się dalej?
- Bardzo brutalna interwencja policji, złamanie wszelkich procedur, bo nie można człowieka dusić kolanem, nie można bić pięścią.
- Proszę mi wybaczyć, panie pośle, ale z pana jest kawał chłopa...
- Ale profesjonalny policjant kogoś takiego jak ja, zwłaszcza pod wpływem alkoholu, powinien obezwładnić w kilka sekund.
- Został więc pan obezwładniony.
- Ale ze złamaniem prawa. Przepisy bardzo precyzyjnie regulują, w jaki sposób można używać przemocy. Nie można chodzić człowiekowi po ręce. Złośliwie zapięto mi też kajdanki wyżej niż się powinno, stąd rany na moich rękach.
- W obdukcji zapisano pańskie liczne obrażenia.
- Według prawa to średni uszczerbek na zdrowiu.
- Co dalej?
- Oblewano mnie całego gazem pieprzowym. To substancja żrąca, dławiąca. Na moim ubraniu widać ślady tego gazu. Potem niektórzy złośliwie mówili, że to jakieś płyny fizjologiczne. A to są plamy po gazie pieprzowym, którego olbrzymie ilości zostały przeciwko mnie użyte.
- Gdzie pana polewano tym gazem?
- Po całym ciele. Od głowy po nogi. Oblano mnie tym w samochodzie, zamknięto okna. To jest substancja żrąca, która działa przez 36 godzin.
- Zamknięto pana w samochodzie i przewieziono na izbę wytrzeźwień?
- Zamknięto szybę i wtedy się dusiłem. Lekarz, do którego pojechałem na obdukcję, powiedział mi, że to w ostatnim czasie niestety bardzo częsta praktyka stołecznej policji. Policjanci nazywają tę praktykę "gazkomorą". Człowiek się dusi, to po prostu tortura.
- Był pan torturowany przez policjantów?
- Tak twierdzi lekarz.
- I co się działo dalej?
- Byłem cały czas w samochodzie. W pewnym momencie otwarto, przemyto mi oczy i przewieziono mnie do szpitala.
- O której stwierdzono, że miał pan we krwi 1,4 promila alkoholu?
- Byłem w szpitalu od 5.30 i przez prawie 3 godziny dawano mi zastrzyki, zakładano opatrunki.
- Jakie zastrzyki?
- Przeciwtężcowe.
- Miał pan telefon? Dzwonił pan do kogoś?
- Zabrano mi go.
- Kiedy go panu zwrócono?
- Nie zwrócono mi go. Nowy aktywowałem dopiero w poniedziałek.
- Do kogo chciał pan zadzwonić najpierw?
- Do żony. Ona dowiedziała się o wszystkim o 6.20, kiedy przyszło do niej dwóch policjantów i powiedziało: "Pani mąż został pobity i leży w szpitalu". W szpitalu cały czas się dusiłem, bo zostałem poparzony tym gazem, a policjanci, którzy byli ze mną, w kółko mówili: "To nie ja panu to zrobiłem".
- Kiedy pan się skontaktował z mediami? To było przez Twittera, tak?
- Nie znalazłem w plecaku telefonu, ale był sejmowy iPad. Zobaczyłem na nim, że już zaczęło się piekło. Policja, wiedząc już, co się wydarzyło, zaczęła agresywną samoobronę, wypuszczając do mediów niestworzone historie na mój temat.
- To prawda, że policjanci sugerowali, żeby nie upubliczniał pan obdukcji?
- W skrócie mówili, że mam się schować, bo będę miał problemy.
- Ma pan problemy?
- Mam, choć nie popełniłem żadnego przestępstwa.
- Niczego pan nie żałuje?
- Oczywiście, że żałuje.
- Gdyby pan mógł cofnąć czas, co by pan zrobił?
- O 19.30 czytałbym dzieciom bajki na dobranoc i poszedł spać.
- Zrzekł się pan funkcji w stowarzyszeniu Republikanie.
- Zawiesiłem kierowanie stowarzyszeniem. W cywilizowanym świecie, jeśli są wątpliwości, tak się właśnie robi.
- Rozmawiał pan z Gowinem?
- Tak.
- Co powiedział? "Przemku, zawiodłeś mnie?".
- Że dobrze zrobiłem, zawieszając swoje członkostwo w stowarzyszeniu.
- Chciał, żeby był pan jego zastępcą. Teraz pan nie będzie?
- Zobaczymy. Coraz więcej faktów wskazuje, że policja, delikatnie mówiąc, nie zachowała się jak należy.
- Co dalej z Wiplerem? Niesiołowski twierdzi, że to już pana koniec.
- Będą pracował równie ciężko jak przez ostatnie lata.
- Nie chce się pan poddać?
- Nie. Popełniłem bardzo poważny błąd i za niego przeprosiłem.
Przemysław Wipler
Poseł