- Tyle że takie określenia pojawiają się za granicą.
- No właśnie. Jak egzekwować to prawo wobec cudzoziemców? Przecież nie będziemy żądać ekstradycji obywateli np. Stanów Zjednoczonych z tego powodu, że źle napisali o naszym kraju. Mam wrażenie, że to przedsięwzięcie czysto propagandowe, dzięki któremu minister Ziobro może pokazać, że coś w tej sprawie robi. Problem polega na tym, że to nieskuteczne rozwiązanie.
- A co by było skuteczne?
- Wolałbym, żeby więcej sił i środków wkładać w działania innego typu. Zawsze podkreślałem, że powinny być trzy fazy reakcji na tego typu stwierdzenia. Faza pierwsza, która działa już dziś, to reakcja MSZ. Polski ambasador lub konsul pisze do medium, które takie rzeczy publikuje, żądając sprostowania i przeprosin. Jeśli to nie skutkuje, odpowiednia instytucja publiczna, choćby IPN, organizuje presję opinii publicznej. Na przykład akcje wysyłania maili i listów. To zwłaszcza dziś da się łatwo zrobić.
- Jeśli to nie pomoże?
- Organizujemy pikietę pod taką redakcją, gdzie grupa ludzi stoi przez czas jakiś z transparentami. Jestem przekonany, że w tej trzeciej fazie takie medium się ugnie.
- Wspomniana przez pana ścieżka dyplomatyczna jest zdaniem autorów projektu wysoce nieskuteczna i potrzeba sankcji karnej, żeby postraszyć ewentualnych oszczerców.
- Gdyby rzeczywiście groźba sankcji karnej mogła być skuteczna, to zgoda. Ale nie będzie. Jedyne, co może być skuteczne, to powództwo cywilne w kraju, w którym do takich publikacji dochodzi. Można wytaczać procesy, ale trzeba zdawać sobie sprawę, że to jest niezwykle kosztowne i nie gwarantuje sukcesu.
- W nowym prawie ma być taka możliwość.
- Taki proces w USA kosztowałby nas kilkaset tysięcy dolarów. Wolałbym te pieniądze przeznaczyć na pozytywną kampanię informacyjną, pokazującą, że nie było czegoś takiego jak "polskie obozy śmierci". Tym bardziej że proces można przegrać i stworzyć precedens oznaczający, że można tak pisać. Może być tak jak z norweską radą etyki mediów, która stwierdziła, że takich sformułowań można używać. I teraz mamy w Norwegii duży problem.
- Tym bardziej że w USA musielibyśmy się zmierzyć z dogmatem wolności słowa.
- Dokładnie. Dlatego jestem sceptyczny. Próbuje się przeprowadzić pewną demonstrację, że my stanowczo postawimy na swoim. Jeśli obecnie rządzący są przekonani, że wprowadzane przez nich prawo będzie skuteczne, to proszę. Jak się okaże, że mieli rację, będziemy ich przepraszać. Jeśli natomiast okaże się, że generuje to ogromne koszty, a efektów nie widać, to PiS zapłaci za to określoną cenę. To będzie kolejny kamyk do ich ogródka. Słyszę za to, że rząd w swojej argumentacji powołuje się na Izrael.
- Jerozolima rzeczywiście skutecznie zawalczyła o swoją narrację historyczną?
- Cóż, w latach 50. i 60. o Holocauście nie mówiło się wiele, a postawy antysemickie były bardzo rozpowszechnione. To, że się to później zmieniło, udało się Izraelowi nie dlatego, że wytaczano procesy karne. Udało się to dzięki ogromnej pracy lobby żydowskiego w Stanach Zjednoczonych, które krok po kroku uzyskało swój cel. Powoływanie się więc na Izrael, że udało mu się coś metodami prawnymi, jest nieporozumieniem.
- Polska narracja ma szansę, żeby podobnie zaistnieć?
- Na świecie toczy się nieustanna rywalizacja o to, czyja narracja będzie obowiązująca. Są kraje, które są w tym mistrzami, ale nie jest powiedziane, że jest to dane raz na zawsze. To jest kwestia przemyślanej strategii i cierpliwości, dzięki którym można polską wizję historii dużo bardziej wdrukować w świadomość ludzi na świecie, niż to było dotąd.