Andrew Nagorski

i

Autor: ARCHIWUM Andrew Nagorski. Wieloletni korespondent „Newsweeka” w Rosji, analityk, pisarz

Procesy zbrodniarzy były lekcją historii

2016-12-27 3:00

Andrew Nagorski, amerykański dziennikarz, autor książek historycznych, w rozmowie dla "Super Expressu".

"Super Express": - Nie byłoby łowców nazistów, którym poświęcił pan swoją ostatnią książkę, gdyby nie decyzja aliantów, że nazistowskich zbrodniarzy trzeba postawić przed sądem. Czemu zemsta za horror II wojny światowej nie miała być ślepa?

Andrew Nagorski: - To prawda. W końcu łowcom nazistów nie chodziło o to, by dokonać zwykłej zemsty. Chodziło o to, by nazistów postawić przed sądem. A była to pewna nowość w historii świata. Już w 1943 roku wielka trójka podjęła decyzję, że zbrodniarzy trzeba postawić przed obliczem sprawiedliwości. Skala zbrodni była na tyle niewyobrażalna, że uznano, iż winnych nie tylko trzeba ukarać, ale także niezbędna jest lekcja dla przyszłych pokoleń. Prezydent Truman tłumaczył potem, że sądy były potrzebne, by nikt nie mógł powiedzieć, iż masowe zbrodnie nie miały miejsca. Zresztą ta decyzja sprawiła, że nie tylko do dziś trwają procesy dotyczące nazistowskich zbrodniarzy. Dała ona także impuls do tworzenia specjalnych trybunałów, które zajmują się zbrodniami wojennymi w byłej Jugosławii, Rwandzie czy Kambodży.

- I tu na arenę dziejów wkraczają pierwsi łowcy nazistów - amerykańscy prokuratorzy i sędziowie, którym, jak sami podkreślali, nie chodziło tylko o samą sprawiedliwość, ale także o walor edukacyjny. Procesy miały być lekcją historii. Skąd taka świadomość?

- To byli ludzie, którzy szybko zrozumieli, że nie można udawać, iż mieliśmy do czynienia z normalną wojną. Niestety, bardzo szybko alianci zaczęli się z procesów wycofywać. Norymberga i procesy w Dachau szybko wyczerpały zapał do wymierzania sprawiedliwości. Logika zimnej wojny wzięła górę. Zachodowi coraz bardziej zależało na pozyskaniu Niemców w walce ze Związkiem Radzieckim, a podobne procesy w powojennych Niemczech nie cieszyły się popularnością. Wszyscy chcieli jak najszybciej o III Rzeszy zapomnieć i zachodni alianci postanowili im w tym pomóc.

- W Polsce działał jednak zapomniany dziś Jan Sehn, który zapisał się w historii jako oskarżyciel Rudolfa Hoessa, komendanta Auschwitz.

- Jego wkład w historię nie ograniczał się tylko do samego oskarżenia Hoessa. Sehn bardzo długo z nim pracował, żeby udokumentować całą historię obozu, który miał stać się symbolem Holocaustu. Chciał wyjaśnić, jak to się stało, że z obozu głównie dla polskich więźniów politycznych zamienił się on w fabrykę śmierci. Sehn chciał nie tylko zrozumieć ten proces, ale także psychologię ludzi, którzy stali za ostatecznym rozwiązaniem. Chciał pojąć to, jak zbrodniarze pokroju Hoessa sami przed sobą usprawiedliwiali swój udział w tej niewyobrażalnej zbrodni. Dzięki temu powstała wstrząsająca autobiografia Hoessa wydana już po tym, jak komendant Auschwitz zawisł na szubienicy.

- A przecież Sehn mógł ograniczyć się tylko do szybkiego procesu człowieka, którego wina nie podlegała dyskusji.

- Rzeczywiście, tym bardziej że wszystko działo się we wczesnym, skażonym stalinizmem PRL, gdzie pokusa ślepej, szybkiej zemsty była duża. Sehn jednak poświęcił Hoessowi mnóstwo czasu, spędzał z nim długie godziny, płacił za obiady i zachęcał do spisywania swoich wspomnień.

- W swojej książce wspomina pan przyjaźń Sehna z Cyrankiewiczem. To dzięki niej mógł on sobie pozwolić na tak drobiazgowe, wykraczające poza zwykłą sprawiedliwość, dochodzenie?

- Nie da się tego przesądzić, ale wydaje się, że dzięki tej przyjaźni Sehn miał wolną rękę. Co zresztą ciekawe, nigdy nie był członkiem partii, mimo że pełnił kierownicze funkcje. Pamiętajmy, że Cyrankiewicz sam był w Auschwitz i zapewne doceniał pracę Sehna. Rozumiał, że może nie do końca była ona po linii partii, ale było to niezwykle ważne dla historii.

- Żeby jeszcze bardziej skomplikować sprawę, warto przypomnieć, że Sehn współpracował z zachodnioniemieckim prokuratorem przy procesie strażników z Auschwitz.

- Zgadza się. Pomagał zbierać materiał dowodowy prokuratorowi z Frankfurtu Fritzowi Bauerowi, który nie chciał przyjąć do wiadomości, że w Niemczech nikt już nie chce rozliczać się z niedawną przeszłością. W okresie, kiedy Bauer szykował się do procesów strażników z Auschwitz, Polska i RFN nie miały nawet stosunków dyplomatycznych. Sehnowi udało się jednak załatwić pozwolenie na przyjazd niemieckich śledczych do Oświęcimia, by mogli przygotować proces, który odbył się w latach 60.

- Ten frankfurcki proces oświęcimski stał się iskrą dla buntu niemieckiej młodzieży w słynnym 1968 roku.

- Absolutnie. O ile np. w Stanach Zjednoczonych 1968 rok dotyczył głównie wojny w Wietnamie i walki o prawa obywatelskie, o tyle w Niemczech chodziło głównie o pytanie, co dziadkowie i rodzice młodych Niemców robili w czasie II wojny światowej. Doprowadziło to ostatecznie do wielkiej debaty historycznej nad Renem i wpisania do programów nauczania tematyki związanej z odpowiedzialnością Niemców za zbrodnie nazistowskie.

- Najbardziej znanym łowcą nazistów był jednak Szymon Wiesenthal. Opisuje go pan trochę jako egotyka, który lubił przypisywać sobie zasługi za wiele spraw. Między innymi wyolbrzymiał swój udział w spektakularnym ujęciu Adolfa Eichmanna przez Mosad.

- Różnie o tym mówił w różnych okresach. Znałem dobrze Wiesenthala i często mówił mi, że sam do końca nie wie, jaką rolę odegrał w tej sprawie. To wspomniany Fritz Bauer przekazał Izraelczykom kluczową informację, która pozwoliła ująć Eichmanna w Argentynie. Zrobił to w tajemnicy przed swoimi przełożonymi, ponieważ nie ufał państwu niemieckiemu. Natomiast Wiesenthal bardzo dużo o Eichmannie mówił w prasie, i największe zasługi za jego schwytanie zaczęto przypisywać właśnie jemu. A on temu nie zaprzeczał.

- Co więcej, przez lata szef Mosadu, który nadzorował całą akcję, milczał, co pozwoliło Wiesenthalowi budować swoją legendę.

- To prawda. Ale Wiesenthalowi nie można odmówić jednego - to dzięki niemu o nazistowskich zbrodniarzach nie zapominano. Zrobił wiele, by ich sprawy nagłaśniać. Przyznają to nawet niechętni mu ludzie, także inni łowcy nazistów, z którymi był skłócony.

- Wracając do Eichmanna, trzeba przyznać, że Izrael bardzo długo nie interesował się nazistowskimi zbrodniarzami.

- Faktycznie, dla Izraela dużo ważniejsze było utrzymanie swojego państwa niż rozliczanie nazistów. Oczywiście powstał mit, że Mosad nie szczędził sił, by przez lata ścigać Eichmanna. Prawda jest natomiast taka, że na początku lat 50. Izrael był słabym państwem, otoczonym wrogami. Kiedy do władz izraelskich dotarły informacje od Bauera, Ben Gurion zdecydował, że czas przypomnieć światu, czym był Holocaust. Pojmanie Eichmanna i jego proces w Jerozolimie pozwolił też lepiej zrozumieć, czym było ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej. O ile bowiem w Norymberdze proces opierał się na oficjalnych dokumentach III Rzeszy, o tyle proces Eichmanna to były głównie zeznania świadków, które dawały pojęcie, jaki los naziści zgotowali Żydom.

- Jesteśmy już na końcu procesu rozliczenia zbrodni nazistowskich. Ich sprawcy po prostu wymierają. Dużo emocji budzi to, czy warto stawiać przed sądem schorowanych ludzi po dziewięćdziesiątce, którzy na ławę oskarżonych dowożeni są na łóżkach. Co pan o tym sądzi?

- Uważam, że trzeba to robić. Ci staruszkowie, którzy dziś stają przed sądami, dokonywali kiedyś niewyobrażalnych zbrodni i należy wydać na nich choćby wyrok. Wiadomo, że nigdy nie trafią do więzienia, ale ważny jest werdykt historii i werdykt moralny. To po prostu należy się ich ofiarom. Co więcej, te procesy to szansa, żeby przypomnieć obecnym młodym pokoleniom, czym była III Rzesza i jakie zbrodnie popełniano w jej imieniu. Wraz z odchodzeniem świadków historii okrucieństwa II wojny światowej coraz bardziej zacierają się bowiem w pamięci i coraz bardziej przechodzimy nad nimi do porządku dziennego. A żeby więcej się one nie powtórzyły, musimy o nich nieustannie pamiętać.