Nie trzeba jednak sondaży, ani nawet tajemnej wiedzy politologicznej, by wiedzieć, że oba ugrupowania istnieją w wielkiej polityce tylko dzięki PiS. Świecą światłem odbitym od Nowogrodzkiej i raczej nie ma co się spodziewać, aby miało się to zmienić w najbliższej przyszłości. Choć i Porozumienie, i Solidarna Polska wzmocniły się w zeszłorocznych wyborach parlamentarnych kilkunastoma posłami i posłankami, co teoretycznie pozwala im szachować Jarosława Kaczyńskiego groźbą porzucenia koalicji i rozbicia większości sejmowej, to rzucenie grabkami i opuszczenie rządowej piaskownicy byłby dla tych partii biletem jedną stronę: na peryferie polskiej polityki.
Choć zwłaszcza Solidarna Polska stara się prężyć muskuły, próbuje budować struktury i niezależną pozycję polityczną, to Zbigniew Ziobro i jego koledzy muszą wiedzieć, że poza dymieniem, niewiele sami mogą. Nawet tak popularni i rozpoznawalni politycy jak Ziobro czy Gowin nie udźwigną na swoich barkach projektu politycznego, gwarantującego im trwanie w parlamencie. Jarosław Gowin nigdy nawet nie próbował samotnie mierzyć się w wyborach, bo wie, że dla jego ugrupowania nie ma na scenie politycznej miejsca. Zbigniew Ziobro za to próbował i poległ z kretesem. Gdyby nie łaska Kaczyńskiego, dziś byłby tylko politycznym celebrytą z rzadka zapraszanym do mediów.
Oczywiście, Ziobro jest dla prezesa bólem głowy, bo w wyznaczonych mu ramach potrafi się sprawnie rozpychać, ale przy stole negocjacyjnym to Kaczyński dyktuje warunki i Ziobro, jeśli nie chce zostać 50-letnim emerytem, będzie musiał się na nie zgodzić i zrozumieć, że poza PiS nie ma zbawienia.