– Posłowie mają 8 tys. zł brutto pensji podstawowej, więc jeśli nauczyciel dyplomowany ma z kawałkiem 5 tys. zł brutto, to jest niewielka różnica między posłem a nauczycielem – stwierdził minister
Suski, czym bardziej rozzłościć nauczycieli już chyba nie mógł. Bo każdy z nich o takich przywilejach, jakie mają wybrańcy narodu, nie śmie nawet marzyć, a na „skromne” 8 tys. zł poselskiej pensji chętnie zamieniłby swoje głodowe zarobki.
– Moja pensja wystarcza tylko na sobotnie zakupy w supermarkecie dla mnie, męża i dwójki dzieci. Nie mogę odłożyć ani na wyjazdy, ani na kino, ani na ubrania. To jest życie od pierwszego do pierwszego. Mąż musi bardzo pomagać finansowo, dzięki niemu funkcjonujemy – mówi poruszona Anna Zając (36 l.), nauczycielka języka angielskiego z Warszawy, która musi przeżyć miesiąc za nieco ponad 2,1 tys. zł na rękę.
Różnicę widać nie tylko w zarobkach. Posłowie w stolicy nie muszą martwić się o dach nad głową, bo mają darmowe mieszkanie. A jak sobie radzi stołeczna nauczycielka? – Od ośmiu miesięcy mieszkamy z mężem w mieszkaniu taty, który jest po udarze mózgu. Wcześniej przez 13 lat wynajmowaliśmy lokum i kosztowało nas to 3 tys. zł miesięcznie. To była katastrofa, musieliśmy na życie brać kredyt, który cały czas spłacamy – opowiada rozgoryczona anglistka. No to może pomógłby kredyt na zakup mieszkania, wszak posłowie w Sejmie od ręki dostają takie preferencyjne pożyczki? – Jaki kredyt? Nie mam zdolności kredytowej, to znaczy mam, ale wynosi 80 tys. zł. Nawet na jeden pokój w Warszawie by nie starczyło. Bank odmówił nam kredytu – oburza się pani Anna.