Że nagonka na osoby LGBT będzie dla Polski problemem, było wiadomo od samego początku, kiedy Andrzej Duda uznał za słuszne, by na tym szczuciu budować się w kampanii prezydenckiej, a jego koledzy z PiS twórczo to szczucie rozwinęli. Mogą oni, oczywiście, przekonywać, że walczy nie z ludźmi, a z „ideologią LGBT”, ale przecież Gomułka w 1968 r. też walczył nie z Żydami, ale syjonizmem. Skończyło się wtedy antysemityzmem i zmuszeniem do wyjazdu tysięcy polskich Żydów. Podobnie teraz, pisowska krucjata przeciwko wyssanej z brudnego propagandowego palucha „ideologii” dotyka bardzo konkretnych osób LGBT.
Jest też fatalną reklamą Polski na świecie, która w oczach Zachodu zaczęła grać w tej samej homofobicznej lidze co putinowska Rosja. Znamienne zresztą jest też to, że pod protestem akredytowanych w Polsce ambasadorów nie podpisali się dyplomaci Rosji, Białorusi czy Chin – krajów, które dzielnie walczą z „promocją homoseksualizmu”.
Prawa osób LGBT nie są na Zachodzie uważane jak w Polsce PiS jako walka o przywileje czy specjalne traktowanie, ale jako prawa człowieka. O tym piszą ambasadorzy. Krucjata przeciwko osobom LGBT stawia Polskę – niezależnie od stanu faktycznego – w gronie państw, które nie przestrzegają tej fundamentalnej dla Zachodu zasady i czyni z nas „chorego człowieka” Zachodu. Państwo specjalnej troski zbyt ważne, by nie reagować, zbyt dalekie od zachodnich standardów, by przejść obok tego obojętnie.
I zbyt słabe na arenie międzynarodowej, by bać się je zbesztać. Zbyt peryferyjne, żeby angażować w to kluczowych polityków. Na Zachodzie uznano, że jak w przypadku krajów Trzeciego Świata, wystarczy reprymenda od ambasadorów. Co w tym wszystkim najgorsze, doprowadziły do tej sytuacji nie obiektywne przyczyny, pozostające poza wpływem naszych władz, ale tych władz konkretne decyzje. I krzyki, że „u was biją Murzynów”, nic nie pomogą.