Niby nic nadzwyczajnego. Po wyborze papieża wielu polityków (zwłaszcza uważających to za swój obowiązek, tych z lewicy) twierdziło "jak bardzo źle musi być z Kościołem, skoro za sensację uznaje się to, że papież chodzi piechotą czy jeździ metrem".
Jako pierwszy uznał za stosowne podzielić się tą głęboką myślą Marek Siwiec. Reprezentant lewicy (wtedy SLD, dziś Palikota), który robotników widuje wyłącznie w filmach. Człowiek, który swoją wrodzoną wielkość okazywał otoczeniu już jako dziennikarz, a co dopiero kiedy został Bardzo Ważną Postacią w prezydenckiej kancelarii! Z której pamiętam go głównie z zamiłowania do szybkiej jazdy dobrymi samochodami.
Siwiec to tylko przykład jeden z wielu. Ilu polskich polityków chodzi do pracy piechotą? Ilu widzieli państwo w komunikacji miejskiej? Może powinniśmy powiedzieć: "jak źle musi być z państwem, skoro sensacją jest chodzenie przez prezydenta/premiera/ministra do pracy piechotą"? Premier Tusk znany jest przecież z tego, że samolotem lata na weekendy do domu. Przebija go w tym marszałek Senatu Borusewicz, dla którego jest to chyba jakaś forma odkucia się na Polsce za ciężkie lata spędzone w opozycji i wagonach PKP.
Zarówno wśród luminarzy obecnego rządu z PO i PSL, jak i wielu rządów poprzednich nie brakuje osób, którym władza i stanowiska uderzyły do głów. Którzy wraz z pierwszym objętym przez nich ważnym stanowiskiem zaczynają zachowywać się tak, jakby na paluchach powyrastały im pierścienie rodowe.
Zapominają, skąd i po co przyszli. Zapominają, że prezydent, premier czy minister to nie jest pomazaniec boży, ale po prostu urzędnik państwowy, który ma pracować na rzecz obywateli, którzy płacą mu pensję. I ma psi obowiązek tłumaczyć się ze swoich decyzji i nie popadać w ostentację.
Niewielu polityków o tym pamięta. W obecnym rządzie można ich policzyć na palcach jednej ręki. Może przypomni im o tym przykład człowieka z Watykanu, który nie stracił kontaktu z rzeczywistością. Choć akurat on ma papiery na to, żeby się uważać za wskazanego przez Boga.