Mówi się, że polska polityka jest dramatycznie podzielona, politycy skaczą sobie do gardeł i mordują resztki kultury w debacie publicznej. Są jednak sprawy, które ich łączą: to pieniądze. Za czasów PO ponad podziałami potrafili wspólnie zagłosować za nagrodami dla prezydium Sejmu, teraz rząd i opozycja (z nielicznymi chlubnymi wyjątkami) ręka w rękę podwyższają sobie pensje. Koalicja polskich spraw, o której w kampanii mówił prezydent Duda, stała się ciałem.
Słyszę kuriozalne tłumaczenia, że posłowie mają problemy, żeby się ubrać, z obniżonymi w poprzedniej kadencji na rozkaz Jarosława Kaczyńskiego pensjami poczuli się bardziej podatni na korupcję albo zarabiają tyle, co kierownicy sklepu. Nie neguję dramatów egzystencjalnych naszych parlamentarzystów i jako człowiek pełen empatii staram się je zrozumieć, ale oczekiwałbym jednak od nich elementarnego solidaryzmu społecznego. Podwyżki dla nich nie przychodzą w czasie boomu gospodarczego, pracownicy nie przebierają w ofertach pracy, budżetówkę zaraz czekają redukcje etatów i brak oczekiwanego wzrostu płac. Politycy zachowują się dziś jak chciwi kapitaliści, którzy w czasie kryzysu biorą z budżetu państwa dotacje na ratowanie miejsc pracy w swoich firmach, a kończy się na tym, że radośnie wypłacają sobie premie, zwalniając jednocześnie pracowników.
Najbardziej dziwię się w tym wszystkim opozycji, która przyłożyła do tego rękę. Przez pięć lat słusznie krytykują pazerność władzy, ale kiedy ta kusi ich współudziałem w skoku na publiczną kasę, większość z nich bez mrugnięcia okiem w to wchodzi. Staje się nie tylko alibi dla chciwości rządu, lecz także ochoczo odgrywa rolę chłopców do bicia, wyznaczoną im przez Kaczyńskiego. Naprawdę trudno było przewidzieć, że to pułapka, która obliczona jest na to, by odbierać opozycji resztkę wiarygodności? Nawet nie jest mi ich szkoda.