"Super Express": - W wyborach do Europarlamentu zapowiedział pan, że poprze Lady Gagę.
Robert Biedroń: - I dotrzymałem słowa. W konsulacie w Sao Paulo oddano jeden głos nieważny. To był mój, na Lady Gagę.
- Teraz znalazł pan kolejną Lady Gagę?
- Janusz Palikot jako polska Lady Gaga? Coś w tym jest. Tak jak ona dokonała rewolucji na scenie muzycznej, tak Palikot dokona jej na scenie politycznej. W oceanie beznadziei politycznej daje nadzieję na zmiany. 30 proc. Polaków, którzy chcą iść na wybory, nie znajduje dla siebie oferty.
- Na łamach "Super Expressu" Leszek Miller wypomniał panu zaangażowanie Palikota w tygodnik "Ozon". Pojawiały się tam teksty mówiące, że "homoseksualizm to choroba". Poparcie dla broszurek, w których twierdzono, że geje "w zasadzie konsumują krew". Mówił panu, że naprawdę wierzył, że konsumują?
- Cóż, Janusz Palikot nie jest krową i potrafi zmieniać poglądy. Wydał olbrzymie pieniądze udowadniając, że ta zmiana nie jest pozorna. Uwiarygadnia go też szerokie zaangażowanie środowisk realizujących w życiu codziennym idee lewicy. Wystartują z jego list. Tygodnik "Ozon" był lekcją, z której wyciągnął naukę. Bankructwo tygodnika pokazuje zresztą, że nie opłaca się być w Polsce homofobem.
- "Nie opłaca się" to może kluczowe sformułowanie. Może Ruch Palikota jest, jak sugeruje Leszek Miller, kolejnym pomysłem parabiznesowym? Jak się nie sprawdzi, to tak jak "Ozon" do kosza i np. reaktywacja LPR...
- Mając wybór między SLD a Ruchem Palikota rozsądek każe zagłosować na listy Palikota. Mówimy tu o szczerości intencji. SLD jest na scenie 20 lat. I przez wszystkie lata niewiele udało mu się zrobić. Po co więc z przyzwyczajenia oddać głos na Sojusz i wiedzieć, że znów to zmarnują? Lepiej spróbować czegoś nowego.
- Jeszcze kilka tygodni temu miał pan być kandydatem SLD! Chciał pan marnowania głosów?
- I można mi to zarzucić. Bywamy naiwni. Ja połowę swojego życia zmarnowałem na SLD! Wierzyłem, że uda mi się zmienić Sojusz i Polskę. Zaczynałem jeszcze w młodzieżówce SdRP na początku lat 90. Kto lepiej niż ja zna tę partię?!
- I jaki jest ten SLD? Powiedział pan, że im gorszy wynik Sojuszu w tych wyborach, tym lepiej dla lewicy.
- Deklaruje tolerancję, ale na przykładzie posłów Wikińskiego czy Błochowiak widać, że nie jest z tym najlepiej. SLD to już gruzy po dużym ruchu społecznym. Po sprzedaży Rozbrat nie ma już nawet siedziby. SLD to już przeszłość. Powinniśmy się o nich uczyć na lekcjach historii, a nie wspierać w wyborach.
- Jakby pan dostał u nich "jedynkę", to ta odpowiedź brzmiałaby inaczej. Marszałek Wenderlich twierdzi, że uległ pan fetyszowi pierwszego miejsca na liście.
- To ulegliśmy temu samemu fetyszowi, bo Jurek ma "jedynkę"...
- Podkreśla, że wchodził jednak nawet z siódmego miejsca...
- Wchodził, ale to były inne czasy i sytuacja polityczna. Dziś start z list SLD z innego miejsca niż pierwsze niczego nie gwarantuje. Co więcej, po pracowitej działalności Grzegorza Napieralskiego w wielu miejscach nawet pierwsze miejsce niczego nie daje. Cenię wiele osób z SLD, jak Wenderlich, Balicki, Piekarska czy Kalisz. Ale zupełnie już tam nie pasują. To moi przyjaciele i mam nadzieję, że po klęsce Sojuszu w wyborach przystąpią do Ruchu Palikota. Dziś wyborcy będą wybierali partyjny beton post-PZPR albo nowoczesną lewicę Palikota.
- Może błędem było stawianie na SLD już na początku? Mówił pan o żartach posła Wikińskiego. Ale u szczytu popularności SLD jeden z jego liderów mawiał "pokażę się z gejem w telewizji, ale nie stanę do niego tyłem".
- Pamiętam te teksty...
- W drugiej połowie XX wieku w Europie tylko kraje postkomunistyczne karały więzieniem za stosunek homoseksualny. A mimo to organizacje homoseksualistów poparły postkomunistów!
- Może te żarty pokazują, że ta mentalność w nich tkwi? I może warto nie stawiać już na ludzi, którzy działali w polskiej polityce przed 1989 rokiem? Polityce, która była w niemal każdym elemencie destrukcyjna. Może przekroczenie przez Palikota progu 3 lub 5 proc. to szansa, która może się już nie powtórzyć? Za cztery lata ten zapał może się już wyczerpać. To wielka szansa na zmianę!
- Wypomina pan im żarty, ale pan też nie żałuje sobie w wypowiedziach publicznych.
- Jak się działa w polityce, to człowiek wypowiada różne rzeczy. Chcę też wejść do polityki, by ten język debaty zmieniać. Naukowo zajmuję się też "językiem nienawiści" i apeluję o jego porzucenie. Choć dziś, niestety, wielu lubi go używać, choćby po to, żeby przebić się na czołówkę "Super Expressu".
- Kiedy nazwał pan Kaczyńskiego impotentem, który "nie kończy", to był już "język nienawiści"? Sugestie, że jest homoseksualistą z PRL...
- O nie, nie! To są bzdury wyrwane z kontekstu, cytaty z programów satyrycznych, w których padły w określonej sytuacji. Widzę, że kursują w Internecie jako moje cytaty, ale ja nie używam takich słów w polityce.
- Nie jest tak, że Napieralski uznał elektorat, dla którego ważne są mniejszości seksualne, za niezbyt liczny? W poprzednich wyborach zdobył pan 1,9 proc. głosów...
- To nie jest mały elektorat. 1,9 proc. to był wynik ze wszystkich głosów w okręgu. Miałem jednak trzecie miejsce pod względem wyniku wyborczego wśród kandydatów SLD. Marszałek Niesiołowski z PO ostrzegał nawet przed takim zgorszeniem, że jeżeli Ryszardowi Kaliszowi coś się stanie, to ja wchodzę do Sejmu! To było 4 lata temu, kiedy byłem mniej znany. Zmienia się też elektorat. W Warszawie mamy pierwszego geja w Radzie Miasta.
- W parlamencie potrzebny jest poseł, który "zafiksował" się tylko na punkcie praw mniejszości seksualnych?
- Ależ ja nie zamierzam działać tylko dla wąskiej grupki mniejszości. Nie będę posłem jednego tematu. Chciałbym kontynuować to, czym zajmowała się moja poprzedniczka w okręgu, Izabela Jaruga-Nowacka. Zdrowiem, bezrobociem, płacą minimalną, przedszkolami, żłobkami, ochroną środowiska... Jestem doktorantem nauk politycznych, a nie tylko działaczem walczącym z homofobią.
- Na pańską aktywność w Sejmie będzie się patrzyło m.in. pod tym kątem. Wniósłby pan np. projekt ustawy zezwalający na adopcję dzieci przez pary homoseksualne?
- Jeżeli jakiś mój pomysł znalazłby poparcie połowy z 460 posłów, to wtedy go wniosę. Poddam się regułom demokracji.
- Nie twierdzę, że po pańskim zwycięstwie zapanuje w Polsce dyktatura Biedronia. Ale nie przetestuje pan posłów, kto poparłby taką ustawę o adopcjach?
- Bez obaw, dyktatury nie będzie (śmiech). I wchodzę do polityki, by rozwiązywać realne problemy. A nie robić zamieszanie, szokować, testować ludzi. To byłoby głupie. Sprawa adopcji nie jest zresztą dla środowisk homoseksualnych czymś palącym. To są rzeczy wyciągane przez prawicowych publicystów, by straszyć naszym istnieniem społeczeństwo. Problemy to niezrozumienie, stereotypy. Adopcje to sprawa nawet nie drugo-, ale trzeciorzędna.
- Jako polityk znajdzie się pan pod lupą mediów. Kilka lat temu część środowisk gejowskich zarzuciła panu, że znalazł pan sposób na życie, doi pieniądze z Unii i promuje się za to w mediach...
- Mam nawet nadzieję, że znajdę się pod lupą, bo niczego nie doję, tylko ciężko pracuję. I chętnie zareaguję na te zarzuty. Działam całkowicie przejrzyście i będę m.in. zajmował się transparentnością w życiu publicznym.
- To pociągnijmy temat przejrzystości. Możemy powiedzieć, ile Unia Europejska przeznacza na walkę z homofobią w Polsce?
- Nie, gdyż tego nikt nie wie. Jest wiele organizacji, które zajmują się przeciwdziałaniem dyskryminacji, ale to są różne programy. Nie ma jednego funduszu na walkę z homofobią, to wymysł. Ale, żebyśmy żyli w lepszej Polsce, z homofobią też trzeba walczyć!
Robert Biedroń
b. polityk SLD, działacz na rzecz praw mniejszości seksualnych