"Super Express": - W jednej z rozmów z nami mówił pan, że piloci mimo że znali warunki atmosferyczne, zdecydowali się wbrew przepisom i zdrowemu rozsądkowi na rozpoczęcie całej procedury prowadzącej do lądowania. Zmienił pan zdanie po raporcie Millera?
Płk Piotr Łukaszewicz: - Nigdy nie mówiłem, że załoga świadomie doprowadziła do katastrofy. Zawsze będę spierał się z tymi, którzy publicznie wyrażają takie sądy. Bardzo cenię sobie opinię komisji, która stwierdza, że przyczyną katastrofy była nie decyzja o podejściu do lądowania, ale błędy popełnione w trakcie próby odejścia na drugi krąg. Ta opinia ma dla mnie ogromne znaczenie, bo zdejmuje z załogi odium świadomych sprawców katastrofy.
- W powszechnym odbiorze można jednak odnieść wrażenie, że to piloci są wszystkiemu winni.
- Nie da się ukryć, że 80 proc. przyczyn tego, co się zdarzyło, miało miejsce w kabinie załogi. Wszyscy chyba zdajemy sobie sprawę z tego, że inny wydźwięk ma zarzut świadomej próby podejścia do lądowania w warunkach poniżej minimalnych, a czym innym jest próba podejścia na 100 metrów i nieświadome popełnienie błędów w niezwykle skomplikowanej sytuacji, która w tej określonej chwili i z wielu względów, także niezależnych od załogi, przerosła jej możliwości.
- Wielu ekspertów i publicystów dość szybko po katastrofie oceniło, że wszystkiemu są winni piloci. Wtórowali potem raportowi MAK.
- Takie opinie się pojawiały i zapewne będą się pojawiać. Uznaję orzeczenie komisji Millera w tej sprawie za wiarygodne i obowiązujące.
- Rodzinom pilotów należą się przeprosiny?
- Myślę, że nie tylko rodzinom pilotów, ale wszystkim rodzinom ofiar należą się przeprosiny za to, że nie zrobiono wszystkiego, co było możliwe, aby ten lot nie miał tragicznego końca.
- Kiedy jednak zapoznał się pan z ustępami dotyczącymi pracy pilotów, zjeżył się panu włos na głowie?
- Przede wszystkim, czytając to wszystko, odczuwałem ogromny smutek. Odczuwałem tę niesłychaną samotność ludzi w kabinie. Zwłaszcza dowódcy załogi. Oraz olbrzymią presję, która na nim spoczywała.
- Jaką presję ma pan na myśli?
- Chodzi o presję wykonania zadania. Zgadzam się ze stwierdzeniem, że nie ma żadnych dowodów na bezpośrednie naciski. Nikt wprost nie wydał załodze rozkazu lądowania. Tego nie było i absolutnie nikomu nie można stawiać takich zarzutów. Natomiast mam głębokie przekonanie, które wynika również z mojego doświadczenia, że świadomość, jak ważne jest zadanie i jakie rozgrywki toczyły się wokół tego lotu, miała swój wpływ na podejmowane przez załogę decyzje.
- Mówi pan o tym, co komisja nazwała presję pośrednią?
- Tak, tylko ja nazywam to inaczej. Wszystko, co działo się wokół lotu i na pokładzie, wytworzyło na załogę presję, która dla mnie jest po prostu mobbingiem.
- Jakie sytuacje na pokładzie ma pan na myśli?
- Piloci byli w sytuacji, w której trzeba było się bardzo mocno spiąć i radzić sobie z tą coraz trudniejszą sytuacją. A tu w kokpicie stworzono salę konferencyjną. Prowadzono dyskusje z osobami spoza załogi o tym, czy "podjął decyzję", komentowano, że "mamy problem". Do tego dochodzi obecność dowódcy sił powietrznych, która sama w sobie nie pomogła w żaden sposób, a załogę pozostawiono samą sobie z rozwiązaniem problemu.
- Gen. Błasik był jednak jedyną osobą obecną w kabinie pilotów, która właściwie odczytywała wysokość samolotu. Nie zdziwiło to pana?
- Osoba, która nie jest bezpośrednio zaangażowana w wykonanie lotu ma nieco inne spojrzenie. Ma ona możliwość wychwycenia rzeczy, których załoga w momencie, kiedy zaczął się efekt "postrzegania tunelowego", czyli jedynie tych elementów, które mają wpływ na przeżycie, już nie wychwytuje. Jest to podobna sprawa, jak w czasie gry w szachy, gdy za pańskimi plecami ktoś stoi i obserwuje szachownicę podpowiadając ruchy, których pan sam nie dostrzega.
- Wskazówki generała mogły jakoś wpłynąć na przebieg wydarzeń?
- Niestety, gen. Błasik powiedział o właściwej wysokości, ale informacja ta nie dotarła do załogi. Tak czy inaczej, my teraz oceniamy wszystko post factum. Musimy mieć świadomość, że rozpatrujemy sytuację, która zachodziła dynamicznie, w bardzo krótkim czasie, z udziałem osób, które były pod ogromną presją. Te czynniki miały wpływ na jakość podejmowanych decyzji. Myślę, że stanowcze polecenie przerwania zniżania na wysokości 100 m byłoby przyjęte z ulgą i skwapliwie wykonane. Ale nie obwiniam gen. Błasika o brak takiego polecenia. Być może uznał on, że taka reakcja będzie nieuprawnioną ingerencją w pracę załogi. I tak źle, i tak niedobrze. To już na zawsze pozostanie w strefie domysłów.
- Raport Millera nie pozostawia suchej nitki na 36. Pułku, który zdaniem autorów dokumentu było swoistym państwem w państwie. To był czynnik, który wydatnie przyczynił się do katastrofy?
- Na pewno piloci stali się ofiarami nie tylko presji, o której mówiliśmy, ale także błędów systemowych. Z całą pewnością raport wprost stwierdził, że procedury szkoleń i nadzoru zewnętrznego, choć istniejące, nie były do końca przestrzegane. Nie ulega wątpliwości, że w 36. Pułku priorytetem było wykonanie zadań na rzecz dysponentów, ponad spełnieniem wszystkich formalnych i rzeczowych wymagań związanych ze szkoleniem lotniczym.
- Wygląda na to, że za brak odpowiedniego nadzoru głową odpowiedział minister Klich. Dobrze, że nie sprawuje już pieczy nad wojskiem?
- Zostawiam kwestie personalne na boku. Jest jednak jedna symptomatyczna sprawa w stwierdzeniu ministra, że wiele rzeczy, które znalazły się w raporcie, było dla niego zaskoczeniem. Jeżeli rzeczywiście było, świadczy to o tym, że obieg informacji obowiązujący w resorcie, a tym samym jakość cywilnej kontroli nad funkcjonowaniem sił zbrojnych, pozostawiał wiele do życzenia.
- Myśli pan, że po raporcie polecą głowy w wojsku?
- Nie chodzi o to, żeby leciały głowy. Chodzi o wprowadzenie takich rozwiązań systemowych, które zapewnią, że w sytuacji, kiedy przed pilotem zostanie postawione zadanie, będzie miał on prawo do jego wszechstronnej analizy, a w momencie, kiedy pilot będzie miał uzasadnione powody, żeby powiedzieć, że tego zadania nie jest w stanie wykonać, powinien móc odmówić. Jednocześnie każdy jego przełożony, bez względu na to, jak bardzo byłoby mu to nie na rękę, musi taką decyzję zaakceptować.
Płk Piotr Łukaszewicz
Ekspert ds. lotnictwa