Szkoła nie wymaga
Szkoła na siłę chce być przyjazna, choć nie tego oczekujemy. Wolimy, by wymagała. Tymczasem wymagania na egzaminach maturalnych są już na poziomie gimnazjalnym, a lista lektur jest coraz krótsza i coraz trudniej przychodzi nazywać je "obowiązkowymi". Aby zaliczać testy na kolejnych szczeblach kształcenia, wystarczy przeskoczyć próg 30 punktów na sto możliwych. Im wyżej, tym łatwiej. Szkół pomaturalnych nie można nawet porównać do zawodów sportowych. Tam chociaż liczy się udział, tu nie trzeba nawet uczęszczać na zajęcia. Edukacja przypomina dziś walutę. Nie tylko dlatego, że wszyscy chcemy w nią wyposażyć swoje dzieci. Jeśli jest solidna, pozwala uzyskać sporo, zwłaszcza na rynku pracy. Jeśli jest słaba, służy sobie a muzom, bo świadectwo ukończenia szkoły czy uczelni może zamienić się w nic nieznaczący świstek papieru.
Szkoła nie wychowuje
Harcerstwo stało się niszowe, uczestnictwo w zajęciach prowadzonych przez organizacje uczniowskie deklaruje zaledwie jeden procent gimnazjalistów. Polska szkoła nie uczy aktywności społecznej i działalności na rzecz innych. Uczniowie są wyrozumiali dla zachowań nieetycznych. Widać to w ich stosunku do wagarów, odpisywania, punktualności itp. Kindersztubę zastąpiło infantylne partnerstwo. Bawimy się z młodzieżą, nie dajemy jej szans na prawdziwy rozwój emocjonalny, trzymamy z daleka od prawdziwego życia.
Szkoła nie dba o najzdolniejszych
Edukacja stała się wielkim projektem masowym. Ceną, jaką za to płacimy, jest jakość przyszłych elit. Według badań OECD nasi najsłabsi uczniowie są dziś lepsi od najsłabszych uczniów w innych krajach, ale nasi najlepsi są gorsi od najlepszych uczniów z większości krajów UE. Ewentualni kandydaci na liderów zaczynają mieć w publicznych szkołach kłopoty w rozwijaniu talentów. Przyjęliśmy założenie, że każdy uczeń w Polsce będzie miał sukces na swoją miarę, wszyscy maturę, a co drugi dyplom wyższej uczelni. Czy nie jest to uszczęśliwianie na siłę wszystkich kosztem talentów, które się zmarnują? Równość szans powinna dotyczyć startu. Kolejność na mecie musi już być odbiciem indywidualnych możliwości. Tak nie jest.
Szkoła nie równa szans
Nie dość, że nie umiemy pracować z uczniem zdolnym, to oddalamy się od realizacji głównego hasła III RP, czyli "wyrównania szans edukacyjnych". Nawet okiem nieuzbrojonym w aparat badawczy widać, jak różnicują się szkoły i klasy, na te lepsze i gorsze. Nie pod względem jakości kształcenia, lecz możliwości uczniów, które w dużej mierze pokrywają się ze statusem społecznym rodziców. Kiedy porównuje się wyniki testów kompetencyjnych w różnych regionach kraju, można dojść do wniosku, że przepaść między Polską A i B nie tylko się nie zmniejsza, ale pogłębia. Edukacja, czyli najskuteczniejsze narzędzie rozwoju, w ogóle nie działa w Polsce "popegeerowskiej". Jedyną receptą, którą ma rząd na wyrównanie szans dzieci na wsi, jest obniżenie wieku szkolnego.
Szkoła nie słucha rodziców
Sposób wprowadzania sześciolatków do szkół pokazał, jak traktowani są w Polsce rodzice. Masowy obywatelski protest przeciw administracyjnemu obniżeniu wieku szkolnego został kompletnie zignorowany. Nie można udawać, że dokonamy kopernikańskiego przewrotu w polskiej edukacji wyłącznie siłami oświatowej biurokracji, nawet jeśli każdego ucznia wyposażymy w laptopa. Nasze państwo nie jest w stanie nawet zagwarantować wypełnienia słynnej deklaracji premiera Tuska, że żadne polskie dziecko nie wyjdzie ze szkoły głodne. Można to sprawić wyłącznie dzięki operatywności rad rodziców, pomocy parafii, sponsorów, organizacji pozarządowych. I wyłącznie "na dole" - dzięki programom lokalnym, wspólnotowym. Państwo musi wreszcie otworzyć drzwi szkół dla rodziców, dla obywateli.
Szkoła to tylko budynek
Szkoła nie jest dziś miejscem, gdzie uczy się i wychowuje dzieci, ale swoistym zakładem pracy (chronionej). Z dobrą szkołą mamy do czynienia tylko wtedy, gdy na skutek korzystnego układu gwiazd, szczypty tradycji, no i zaradności dyrektora udaje się zgromadzić najlepszy z możliwych zestaw nauczycieli, z którymi dobrze współpracują rodzice. Nie jest to jednak reguła. Państwo zajmuje się głównie administrowaniem szkołą traktowaną jak urząd i miejsce pracy nauczycieli. Dlatego w centrum zainteresowania kolejnych ministrów nie jest uczeń, lecz sama instytucja, zaś partnerem do rozmów o szkole nie są rodzice, a tylko związki zawodowe.
Szkoła nie odróżnia złych nauczycieli od dobrych
Od czasów ministra Stelmachowskiego, który chciał postawić na dobrych nauczycieli, a złym pogroził laską, nic się nie zmieniło. Nieśmiałe próby dowartościowania najlepszych i pożegnania się ze słabymi kończyły się fiaskiem. Wygrała związkowa idea: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego (i każdemu po równo). Ofiarami są dzieci. Niedouczonemu lekarzowi raczej nie powierzylibyśmy malucha. Złym nauczycielom powierzamy, albo rozpaczliwie szukamy placówki, gdzie są ci dobrzy. Karta Nauczyciela przysługuje w Polsce ludziom, którzy nie mają pełnych kwalifikacji, ale załapali się na etat w państwowej szkole. Karta nie obejmuje zaś pedagogów z kilkoma fakultetami, charyzmą i pasją, jeśli nie pracują w szkole państwowej. Z tym problemem nie poradził sobie żaden rząd III RP.